Nathaniel 2004

Dom, w którym mieszkałem przez pierwsze kilkanaście lat życia, położony był na równoleżniku, dzielącym go na dwa skrajne bieguny. W zależności od tego, po której jego stronie się znajdowałem, doświadczałem zupełnie odmiennych od siebie emocji.

Niedługo zajęło mi pojęcie, jak nieprawdopodobnie szybko i płynnie jedna skrajność zastępuje drugą. Wystarczył nagły i ledwo zauważalny krok.

Przekraczając próg gabinetu, gdzie pracowało jedno z rodziców, czułem się inaczej niż wtedy, gdy błądziłem w pozostałych częściach domu. Duże, dwuskrzydłowe, białe drzwi prowadziły mnie do innego wymiaru. Stawały się portalem, przez który można było przejść i zapomnieć o tym, kim się jest w rzeczywistości.

Z biegiem czasu ekstrema zbliżały się siebie. Jakoby ten mały punkt między nimi, zwany granicą, ledwie istniał. A może nigdy go nie było.

Chwytałem za klamkę drzwi prowadzących do miejsca pracy mojego taty, a kiedy te kołysały się na przemian w jedną i drugą stronę, mogłem poczuć skrajności tego domu. Uwielbienie taty i wrogość mamy.

Nie było nic pośrednio. Gdyby mogło być coś pośredniego, drzwi musiałyby mnie zmiażdżyć w progu. Ale nic takiego się nie stało, bo nie czułem tam wtedy nic pośredniego. Uwielbienie i wrogość.

W tym domu spotykały się morza, a ja byłem statkiem, który przepływał ich granicę i czuł ją, choć nie widział. Tylko ciężej się płynęło, gdy więcej soli.

Gdy tylko pokonywałem kres, na ustach człowieka w gabinecie zawsze pojawiało się zadowolenie. Zerkał na mnie znad dokumentów i się uśmiechał.

– Co porabiasz, Nathan? – pytał, choć dobrze wiedział, że skoro tam byłem, to nic. Skoro się tam znalazłem, to chciałem robić coś z nim wspólnie. Wzruszałem ramionami, a tata pozwalał mi ze sobą pracować. – Możesz to wsadzić do niszczarki, tylko uważaj na palce – przestrzegał, podając mi niepotrzebne mu kartki, a ja się ich pozbywałem. Czułem szczęście, że spędzałem z nim czas, i przykrość, że coś niszczyłem. Że mógłbym zniszczyć tak wiele rzeczy. Wszystkie w równie prosty sposób.

W drugiej części domu było inaczej. Mama denerwowała się, kiedy tylko mnie zauważała. Samą swoją obecnością byłem w stanie sprawić, że neurony w jej mózgu płonęły ogniem. Starałem się więc nie wchodzić jej w drogę.

Tata wziął nas pod swoje skrzydła, jakbyśmy się z mamą w ogóle nie znali. Potrzebował współlokatorów, więc przygarnął nas do siebie. Dbał o to, byśmy wspólnie istnieli w jego domu, a naszym zadaniem było się znosić.

Najczęściej więc przebywałem z nim lub we własnym pokoju. Coraz częściej wychodziłem też na dwór.

Kładłem się na trawie i wpatrywałem w niebo – wtedy znikałem. Nie zawadzałem nikomu i nikt nie mógł być na mnie zły. Nie można być złym na kogoś, kto nie istnieje.

Tata zauważył mnie z okna swojego gabinetu i pomachał wesoło, a ja nie odwzajemniłem gestu, ponieważ nie istniałem.

Po chwili był już przy mnie. Przykucnął na trawie obok mojego ciała i zapytał, czy jestem.

– Halo, jest tam ktoś? – zapukał w moje czoło, a ja, nie mogąc utrzymać dłużej poważnej miny, udając, że go nie widzę, wybuchnąłem szczerym śmiechem. Potem zaczął mnie łaskotać. Wiłem się w jego ramionach i śmiałem coraz głośniej. Roiło mi się, że wszyscy na świecie mogli usłyszeć odgłos, który wydawało moje serce. A potem zobaczyłem, jak mama spojrzała w naszą stronę przez okno w salonie.

Złapałem jej wzrok, a ona mój przegapiła. Nie chciała wiedzieć, co robię. Czy jest tam kto. Rzuciła okiem, jakby zamiast nas rozpościerała się tam jedynie pusta przestrzeń. Nie mrugnęła nawet.

Gdy zakrztusiłem się śliną, tata natychmiast przestał mnie łaskotać. Spoważniał, a po chwili było po wszystkim. I znowu się śmialiśmy.

Mamy nie było już w oknie, a ja się cieszyłem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *