Nogi nasze zwisają w powietrzu. To nie jest duże urwisko, moglibyśmy z niego zeskoczyć i nie umrzeć. Skoro jednak ciało moje nie czuje jeszcze ziemi, a wzrok mój jej nie dostrzega – nie istnieje. Siedzimy na skraju wszystkiego i nie ma niczego innego.
Grześ nigdy nie zabrałby mnie w to miejsce, gdybyśmy mogli spaść i nie oddychać. Nie pozwoliłby na to. Dlatego tu nie spadniemy. Choćbyśmy chcieli.
Jest środek dnia, słońce rzuca nam swój blask. Mimo braku ciemności jest pięknie. Tak jakby tylko ona mogła być estetyczna. Nic innego.
Szarpie mną jakaś siła i każe mi zadzwonić do Leona, by podzielić się z nim tym, co czuję. Nagle pragnę być tu właśnie z nim. To miejsce dla niego. Czy nie znalazł go nigdy wcześniej? A może przychodzi tu w samotności, bo nie chce się nim dzielić z nikim innym? Nawet ze mną. A może ze mną szczególnie.
– Chciałbym tu kiedyś przyjść z Leonem – odzywam się, a Grześ uśmiecha się znad lektury. – Ale wieczorem – dodaję – albo w nocy. Jak tu musi być pięknie w nocy – werbalizuję myśli, które przychodzą mi do głowy.
– Tak, pewnie jest tu pięknie w nocy – powtarza. Nagle przypomina sobie, że jest. Odkłada książkę na bok i podziwia. – Na sto procent jeszcze tu wrócimy – mówi. Obojgu nam podoba się wizja powrotu. Wyobrażamy sobie swój kolejny raz tutaj, choć pierwszy się jeszcze nie skończył. Teraźniejszość, upominam się. Wciągam powietrze do płuc, a Grześ ze mną. Oddychamy wiatrem, który rozwiewa myśli w głowach. Wprowadza porządek.
Nie mogę uwierzyć, że nigdy wcześniej tu nie przychodziliśmy, choć wiem, dlaczego. I że nie jestem tu z mężczyzną, który zawsze potrafił znaleźć takie miejsca jak to. Zapewne je też znalazł.
Chcę zrobić zdjęcia i pokazać mu je, gdy wróci z pracy, ale to zły pomysł. Jeśli nigdy tu nie był, nie poczuje. Zapachu wiatru i granicy, jaką wyznacza horyzont. Granic się nie dostrzega.
Obiecuję sobie, że tu wrócę. Wrócę tu w nocy. Z Leonem. I będziemy razem nie czuli gruntu pod nogami, a szelest liści na drzewach ułoży nam włosy jak wilgoć. I myśli też nam odstawi na miejsce.
– Niesamowite, że takie miejsce jest tuż za twoim domem, a my nigdy tu nie byliśmy. – Grześ czyta mi w myślach. Wiem, że nie próbuje wzbudzić we mnie poczucia winy. Gdyby chciał, spojrzałby na mnie.
– Tak, to oburzające – przyznaję.
– Skandal – dodaje i zaczynamy się śmiać.
Spędzanie czasu na zewnątrz jest trudne. Ale łatwiej, kiedy jest obok ktoś, kogo można objąć, gdy świat robi się zbyt jasny. I kiedy śmiech się wydostaje z ust z dwutlenkiem węgla.
– Wiesz, dlaczego nigdy tu nie dotarliśmy? – mówię, gdy obejmuje mnie ramieniem. Zwisamy razem nad przepaścią. – Ten las jest bardzo duży.
Nasze mieszkanie stanowi granicę, którą można dostrzec. Bardzo mało jest widocznych granic, a ono taką jest. Można ją nawet dotknąć. Miasto na południe, las na północ. Leon nazwał to czymś wspaniałym, a Grześ nas szczęściarzami tylko dlatego, że mamy granicę. Dlatego, że jest tak blisko do szpitala i na urwisko. Wystarczy zawrócić. Dlatego, że możemy wyjść tylnymi drzwiami i udawać, że nikt nie istnieje. A przednimi wyjść, przekroczyć próg i doznać szoku, że wokół żyją ludzie.
– To zaleta. Wszyscy kochają lasy, więc to świetne mieć taki tuż za drzwiami – odzywa się Grześ, które całe życie mieszka blisko lasu. Wręcz w nim samym.
– Tak – zgadzam się z nim. – Ale to właśnie dlatego nigdy tu nie dotarliśmy. Bo jest bardzo duży. A ja nie miałem siły iść tak daleko.
– Ten las jest bardzo duży – powtarza. – Dlatego mało kiedy ktokolwiek z nas ma siłę iść tak daleko. A dziś tu jesteśmy, bo daliśmy radę. – Na twarzy mojej znów pojawia się tymczasowo uśpiony uśmiech, a przyjaciel kontynuuje: – I było warto, prawda? – pyta, ja zaś kiwam głową.
Milczymy i po chwili wracamy do swoich książek. Grześ nie lubi historii fabularnych, a mój mózg nie pracuje przy dużej liczbie danych.
– A czy życie ma fabułę, Nathan? – spytał retorycznie, kiedy spędzaliśmy czas, rozmawiając o różniącym nas guście czytelniczym.
– A czy składa się z samych konstruktywnych wniosków? – odpłaciłem mu pytaniem. – Życie nie jest logiczne, ludzkie działania też nie zawsze takie są.
– Tak, rozumiem, co masz na myśli, ale lubię wiedzieć, że większość zachowań w istocie skądś się bierze.
Mieliśmy czytać na drzewach, a siedzimy na urwisku. Zewsząd można spaść.
Wiele rzeczy robię wolniej niż on. Łącznie z przewracaniem stron. Litery mieszają mi się w oczach i zamiast słów widzę plamy. One nic nie znaczą, choćby mi przypominały motyle. A to nawet nie one. Kartki są zbyt białe, a atrament zbyt czarny.
Ze strony przyjaciela wciąż słyszę szmer. Jedna za drugą. Jakby druga za trzecią, a przecież nie. Patrzę na kolana. Wiatr przewraca mi kartki. Jestem teraz dziesięć stron temu. Może to dobrze, niewiele z nich pamiętam.
Wyrazy nie są rzeczami. Zapominam znaczeń. Nie wyobrażam sobie żadnej sceny w głowie, bo nic nie rozumiem.
Oczy omijają linijki i całe akapity, jakby uznały, że są one zbędne dla historii.
Skończył. Jak prosto jest przeczytać książkę, gdy się na niego patrzy. A jak trudno, kiedy wzrok ucieka na boki. I wyrazy nic nie oznaczają. Bo czymże są litery?
Czeka na mnie, ale daję mu do zrozumienia, żeby tego nie robił.
– Nie przeczytam dzisiaj już nic więcej – mówię. Czy w ogóle coś przeczytałem? – Chcesz mi opowiedzieć? – pytam z nadzieją.
– Chcę. – Obaj się uśmiechamy.
To dobrze, że chce. To znaczy, że pamięta. Że tu był.
Rozmowy są proste, kiedy Grześ mówi, a ja zamieniam się w słuch. To tak, jakby ktoś czytał mi esej, nasycony jego duszą. I słowa, których używa, też z niej pochodzą. Głos jego wypełnia mi przestrzeń w głowie i jest tak, że chłonę go pod skórą. Prosto do serca.
Porównuje. Czerpie inspirację ze wszystkiego, co kiedykolwiek znalazło się w jego życiu. I mówi.
Przemowy przyjaciela brzmią dokładnie jak one – przemowy. Pełne logicznych wniosków i porządku. Nie gubi wątków i dobrze wie, co powiedzieć. Zdania ma zaplanowane w głowie od początku do końca. Improwizuje w bardzo inteligentny sposób. Swoje wypowiedzi zaczyna tezą i kończy jej udowodnieniem. Nie skończyłby w pracy, zaczynając w ogrodzie.
Patrzy na mnie. To nie wyczekujący wzrok, ale chcę.
– Nie do końca się zgadzam – odzywam się. Widzę jego uśmiech. Nie czeka na moją pomyłkę, nie zachęca mnie. Po prostu cieszy go moje nie. – Ale nie chcę o tym teraz rozmawiać.
Jeśli uśmiech jego mógł być szerszy, to taki się stał.
– Jasne, nie musimy. Kiedyś możemy do tego wrócić, mamy mnóstwo czasu.
Mnóstwo czasu. To brzmi jak prawda, choć wcale nią nie jest. Ile jest mnóstwem? A ile to brak?
– Po prostu uważam, że to decyzja jednego człowieka – rzucam.
– Nie chciałeś o tym rozmawiać. – Zaczyna się śmiać.
– Ale ile to mnóstwo czasu, Grześ? A może to właśnie teraz?
– Może – powtarza, kiwając głową. – W każdym razie żaden człowiek nie jest zawieszony w próżni, Nathan, to moja opinia.
Człowiek w próżni. Dlaczego miałby nie chcieć latać? A dlaczego tak?
– Bezwiedne unoszenie się w kosmosie to wolność czy cierpienie? – pytam.
– Kosmos to nie do końca próżnia. – Nie odpowiada na moje pytanie, bo nie wie. Któż miałby wiedzieć, jak to jest się unosić? Bezwiednie w dodatku. Może jednak cierpienie w kosmosie jest piękniejsze od tego w pustym pokoju? Może jest nawet mniej samotne.
– Uważam, że to decyzja jednego człowieka – powtarzam swoje zdanie.
– Okej. Ja myślę inaczej.
I uśmiechamy się do siebie. A ziemia się kręci dookoła siebie samej.
Kiedy oznajmia, że pora się zbierać, smutnieję. Smutnienie jest dobre, bo to znaczy, że jeszcze chwilę temu nie czułem przykrości.
– Właśnie teraz? – pytam. – Właśnie teraz, gdy słońce zaczyna opadać? – Głos mój jest tak pewny, jakby rzeczywiście to robiło.
– Niestety tak – potwierdza i widzę, że też posmutniał. To dobrze. To znaczy, że jeszcze chwilę temu nie czuł przykrości. Jego uśmiech nie jest już radosny.
Wstajemy. Grześ bierze nasze książki i wodę do plecaka. Czeka, aż ruszę za nim. A ja patrzę w dół, bo urwisko. Jedną z moich stóp wysuwam poza krawędź. To takie inne, że nie chce się skoczyć, choć i tak się nie umrze. Bo się nie chce.
– Śpieszysz się do pracy? – pytam. Wciąż stoję przy krawędzi, a on krok dalej. Lub więcej.
– Nie – kłamie. Słowo to wyszło z jego ust gładko. Bez większego namysłu.
Kłamstwa dzielą się na dobre i złe. Jak wszystko. To dobre kłamstwo, bo sprawia, że nie nabieramy żadnej prędkości.
Odwracam się. Patrzę w jego oczy i nie mogę się powstrzymać od wyciągnięcia ręki.
– Jesteś taki piękny – mówię, ujmując jego twarz.
– Wszystko jest dzisiaj piękne, prawda? – Odwzajemnia uśmiech. – To szczęśliwy dzień. – Chce, żebym to wiedział. To, co powiedziane głośniej, zostaje na dłużej.
– Tak. To bardzo szczęśliwy dzień. Aż się nie chce spać. – W oczach jego widzę miłość. – Musimy jechać. – Opuszczam dłoń.
– Tak, musimy.
Ale nogi nasze są nieposłuszne.
Grześ wybucha śmiechem i powtarza, że musimy. Ja też się śmieję, bo musimy.
– Zachód. – słyszę. – Ale po zachodzie…
– Tak – przerywam. – Po zachodzie – zgadzam się.
Droga do domu jest bardzo długa. Doszliśmy aż tutaj, ale teraz możemy nie wrócić. I nic to. Po prostu nie wrócimy.
– Ten las jest bardzo duży – mówię.
– Tak. Ale zachód, spójrz tylko – ponagla, jakbym patrzył gdzie indziej.
Zachody różnią się od siebie. Niektóre wywołują ciarki na plecach. Przypominają o krwi poza żyłami. Czasem są piękne. Jak teraz.