Przecieram oczy i z zadowoleniem odnotowuję fakt, że widzę. Żadnych mroczków przed oczami, przysłaniających większość widoku, żadnych ciemnych plam.
Automatycznie sięgam po opakowanie leków, leżące na szafce nocnej tuż przy moim łóżku. Wyciągam jedną z kapsułek, wrzucam ją do ust i połykam bez popijania.
– Jak ty możesz połykać tabletki bez wody? – spytał Darek, zaskoczony, gdy pierwszy raz zażyłem je przy nim. Odparłem wtedy, że ślina w zupełności mi wystarczy.
– Rozgryź je chociaż, bo się kiedyś udławisz – przestrzegł Leon.
– Przegryzione są obrzydliwe – odpowiedziałem.
Z łatwością podnoszę się z pozycji leżącej. Zamykam na chwilę oczy, uśmiecham się pod nosem i robię parę oddechów z wdzięcznością – żadnych zawrotów głowy. Z przyzwyczajenia odczekuję jednak jakiś czas, siedząc na skraju łóżka, i dopiero wtedy wstaję. Kiedy mam już pewność, że nie czeka mnie utrata równowagi, wychodzę z sypialni i kieruję się do serca domu.
Podczas przygotowywania śniadania Maciek powtarza pod nosem zagadnienia do egzaminu. Staję na schodach i przypatruję się tej scenie, jakby działa się ona jedynie na ekranie i nie byłbym jej częścią. Wszystko wydaje mi się na miejscu, dlatego nie chcę nic robić, aby nie zniszczyć tego, co widzę.
Kiedy brat odwraca się do mnie, zaczyna się śmiać. Nic się nie zmieniło, odkąd mieszkali tu rodzice; to tylko inny śmiech. Pokonuję resztę stopni, doskakując do niego żwawo, i przeczesuję mu ręką włosy.
– Świetnie sobie poradzisz – mówię i całuję go w czubek głowy.
– Dziękuję.
– Moim zdaniem czeka na ciebie co najmniej światowa kariera w uniwersum nauki – dodaję, a on reaguje na te słowa zaciekawioną miną, jakby zastanawiał się, czy życzę mu właśnie najgorszej, czy najlepszej przyszłości, jaką może sobie wyobrazić.
– Skupmy się na teraźniejszości i na naszej lodówce – odzywa się po chwili zamroczenia. Podejrzewam, że nie doszedł w głowie do żadnych konkretnych wniosków.
– Co z nią nie tak? – pytam, odwracając się w jej kierunku.
– Jest praktycznie pusta – oznajmia ze śmiechem i bierze do ust zrobioną przez siebie, dość ubogą, kanapkę.
– Wiesz, że nie cierpię tego robić – wzdycham z bezsilnością i biorę do rąk kubek przygotowanej przez niego herbaty. – Czy teraz nie jest twoja kolej? – Patrzy, jakby chciał mnie zabić wzrokiem, i odpiera, że jego kolej była już trzy razy z rzędu. – Okej, okej, kupię coś, jak będę wracał – poddaję się, a brat uśmiecha się z satysfakcją, kończy jeść i wiąże sobie włosy czarną bandaną.
– Lecę – żegna się i wychodzi. – Uważaj na siebie – dodaje przy drzwiach, a ja proszę go o to samo.
Piję herbatę, opierając się o wyspę, i patrzę na Maćka przez duże okno, które wychodzi na ulicę przed naszym domem. Widzę, jak odwraca się w moją stronę, kiedy zamyka za sobą furtkę, i uśmiecha się, a ja odwzajemniam ten uśmiech. W końcu znika za drzewami, więc i ja zaczynam się zbierać do pracy.
Zostawiam naczynia w zlewie, narzucam na siebie kurtkę i wychodzę z domu.
W drodze mijam wiele znajomych twarzy. Witam się przelotnie z każdym napotkanym człowiekiem, przez co czuję się, jakbym znał wszystkich istniejących na tej planecie ludzi, choć to tylko parę ulic, a zarówno ja, jak i oni mieszkamy tu od zawsze.
– Cześć, co słychać? – Słyszę od kolegi, z którym swego czasu chodziłem do szkoły. Rzucam, że wszystko u mnie w porządku, i zatrzymuję się na moment, aby zapytać, co u niego. – U mnie też – mówi. To tyle, parę niezobowiązujących słów.
Ruszam dalej. Słowa i uśmiechy traktujemy jako przepis na najlepszy dzień naszego życia, jakby coś miało się zmienić przez to, że się na siebie natknęliśmy.
Wpadam na grupkę moich znajomych – jest wśród nich osoba, której jeszcze nie kojarzę.
– Poznajcie się – odzywa się Piotrek, wskazując na nią, i już się znamy. Kolejna osoba, z którą będę wymieniać uprzejmości.
Zerkam kontrolnie na zegarek, ale mam jeszcze wiele czasu, każdego dnia staram się wyjść wcześniej – chłodne, poranne powietrze pomaga myśleć.
– Grześ, kochanie, mogę cię prosić na chwilę? Potrzebuję pomocy z tymi torbami. – Dobiega mnie głos starszej kobiety, której pomagam z wnoszeniem zakupów do mieszkania, od kiedy tylko potrafiłem je unieść. I tak już zostało, jakby celowo na mnie z nimi czekała. W dni kiedy mam pierwszą zmianę i dobrze się czuję, by wyjść i ją spotkać. Co dzieje się z torbami w inne? – Dziękuję – mówi, kiedy kładę je w jej przedpokoju. Jej głos szybko wyrywa mnie zamyślenia. To dobrze, bo zawędrowałem zbyt daleko. – Masz tutaj coś w zamian – dodaje, a ja z chęcią częstuję się czekoladą.
– Dziękuję. – Po chwili delektuję się znajomym smakiem. – Miłego dnia, proszę pozdrowić męża. – Znowu podziękowania, a ja wychodzę i idę dalej.
Zewsząd słyszę powitania, na które wesoło odpowiadam, po drodze czeka mnie też parę serdecznych uścisków. Mam wrażenie, że przebywam w wyidealizowanym świecie, gdzie wszyscy, biorąc pod uwagę potencjalne korzyści, wyszli z założenia, że najlepiej będzie mieć z każdym przyjazne stosunki, jeśli nie przyjacielskie.
Farsa upada, kiedy widzę, jak dwóch mężczyzn szarpie się ze sobą na przystanku.
– Przepraszam, czy mogę jakoś pomóc? – pytam pewnie. – Może trzeba wezwać pogotowie albo policję? – dodaję, gdy zauważam, że obaj odnieśli obrażenia, ale słyszę, żebym się nie wtrącał, więc odchodzę w swoją stronę.
W końcu docieram do pracy, gdzie zdejmuję z siebie okrycie i rzucam je na wieszak, a następnie podążam w kierunku pokoju przeznaczonego do odpoczynku.
– Cześć, dobrze wyglądasz. – Uśmiecham się, jakbym nigdy nie przestawał tego robić. Znów padają przywitania i parę komplementów, niektóre z nich pochodzą ode mnie.
– Herbaty?
– Dziękuję, piłem w domu – odpowiadam i siadam na żółtej kanapie, starając się przygotować na czekający mnie dyżur.
– Jak się czujesz?
Powtarzam to, co od rana wyszło z moich ust dziesiątki razy.
W końcu pokój zmienia się w przedsionek między miejscem pracy a światem zewnętrznym – choć tu nigdy nie ma rozróżnienia. Poprzednia zmiana zajmuje teraz nasze miejsce do odpoczynku, a ja wraz z grupą osób, które przyszły tu przede mną, wchodzimy do pomieszczenia pełnego biurek.
Siadam za jednym z nich, zakładam na głowę czarne słuchawki i czekam.
Teraz już wiem, że to lepiej, gdy dzwoni, ale na początku miałem cichą nadzieję, że nie usłyszę dzwonka, że spędzę te parę godzin, po prostu kręcąc się na biurowym fotelu, wpatrując się w ekran, ale okazało się, że to na nic – w końcu rozbrzmiewa alarm, więc jestem na to przygotowany.
To nie tak, że zawsze jest źle, kiedy w końcu odbieram telefon – czasem rozwiązania są bardzo blisko, a wtedy wspólnie sprawnie do nich dochodzimy, bo zdarza się, że gdy zwierzą się komuś na głos z problemu, staje się on mniejszy – choć trochę – i są sobie w stanie z nim poradzić. Często nawet nie chodzi o rozwiązania, tylko o bycie po drugiej stronie i wysłuchanie.
Czasem jest trudniej.
Moja pierwsza rozmowa dotyczy śmierci.
– Nie chcę umierać – pada i wydaje mi się, że po tym jestem już gotowy na pozostałe, choć to nieprawda. Mimo to myślę tak za każdym razem.
Pierwsza rozmowa danego dnia jest kluczowa – zawsze staram się odpowiednio przygotować już przed pracą, ale dopiero po pierwszym telefonie staję się faktycznie gotowy.
Kiedy przekraczam próg budynku i siadam z herbatą w ręku na kanapie w pokoju przeznaczonym do odpoczynku, zastanawiam się, o czym będę rozmawiał. Niekiedy mam nadzieję, że zadzwonią z czymś konkretnym i wtedy przygotowuję się właśnie na to. Zastanawiam się, co ja chciałbym wiedzieć o tym w ich wieku, ale to skomplikowane, bo każdy ma swoje indywidualne potrzeby. Zwykle więc to przygotowanie idzie na marne i ćwiczę bycie gotowym na to, że nieważne, co usłyszę, i tak będzie to dla mnie nowość.
Nadzieja, że poruszą dany temat, jest skomplikowana i bierze się z tego, że chciałbym, aby moje słowa pomagały rozjaśnić coś w ich głowach, żebym nie zostawiał po sobie jeszcze większego chaosu.
Zaraz po rozmowie o śmierci odbieram kolejny telefon – nieszczęśliwa miłość.
Słucham, jak osoba po drugiej stronie zwierza mi się z problemu i nie wyszukuję rozwiązania, bo to nie moja działka – nie rzucam z rękawa gotowymi receptami na każdą ewentualność. Słucham i naprowadzam, a jeśli słyszę, że to moje tory, nie jej – natychmiast zawracam.
Rozmowy telefoniczne są prostsze, mimo że wiem, że nie dla każdego – często nie dla nich samych. Gdy zostaję przydzielony do czytania wiadomości i odpisywania na nie, jest mi trudniej.
Kiedy powiem coś, co natychmiast dociera do ich uszu, już się stało, nie ma odwrotu; nad tekstem zawsze myślę bardzo długo i mam wrażenie, że nigdy nie jest doskonały, choć wiem, że wcale nie oczekują ode mnie doskonałości, tylko wsparcia.
Podczas rozmowy słyszę ich emocje, mogę stwierdzić, czy płaczą, jak bardzo są zagubieni, w jaki sposób odbierają to, co do nich mówię. Nie jestem w stanie zobaczyć ich łez na klawiaturze.
Po wielu kolejnych godzinach zegar pokazuje, że moja praca się kończy, więc kieruję się w stronę pokoju do odpoczynku. Mijam się w nim ze współpracownikami. Niektórych z nich nie spotkałem przed pracą, więc zostajemy jeszcze chwilę, aby porozmawiać. Chętnie przyjmujemy od siebie nawzajem pytania o samopoczucie. O to, co robiliśmy w zeszłym tygodniu, o to, jak minął nam dzisiejszy dyżur i co mamy w planach robić po pracy.
W końcu żegnamy się ze sobą. Czekam, aż wszyscy znajdą już na zewnątrz i wychodzę ostatni.
Kiedyś miałem nadzieję, że nie zadzwonią, że nie usłyszę dzwonka, że spędzę te parę godzin, po prostu kręcąc się na biurowym fotelu, wpatrując się w ekran, ale teraz już wiem, że to lepiej, gdy dzwonią, przynajmniej nie zostają z tym sami.
Odwracam się przodem do budynku i zamykam za sobą drzwi. Oni nie mogą tego zrobić.