Odnosiłem wrażenie, że się kurczę. Że staję się coraz mniejszy. Jeszcze tylko trochę, myślałem. Jeszcze tylko odrobinę i mnie nie będzie. Jeszcze tylko parę razy spróbuję być niewidzialny, kiedy głowa moja w górze, i zniknę naprawdę. I nikt nie będzie mógł nic z tym zrobić. Ani ze mną.
Myśli te napawały mnie optymizmem, ale starania moje spełzały na niczym. Aż zacząłem się zastanawiać, czy coś jest ze mną nie tak. Czy nie jestem zepsuty. Bo istnieję.
Spuszczałem głowę, kiedy tylko musiałem przejść bliżej mamy. Nowa strategia, gdy nie mogłem biec przez skręconą kostkę. Tata zaczął to zauważać i prosił, żebym tego nie robił.
– Nie rób tego – mówił. – To nic złego iść i patrzeć przed siebie.
Ale ja czułem inaczej. Gdzieś w klatce piersiowej igła kłuła mnie blisko serca. Wytworzył się w ciele moim dodatkowy nerw. Sam instynkt przetrwania nie wystarczał. Chyba że to właśnie on. Nagle nieświadomie dotarło do mnie rozwiązanie problemu. Twarz w dół.
Mama szybko się denerwowała i sporo krzyczała. Ślina jej lądowała w moich włosach i na twarzy. A słowa – głęboko w umyśle.
Wyobrażałem sobie termometr, którego rtęć zaczynała się podwyższać, gdy tylko znajdowałem się blisko niej. Długo dochodziłem do wniosku, o jaką odległość w istocie chodzi. A jeśli w porę nie zniknąłem z jej obszaru – wybuchał.
Kiedy pierwszy raz mnie uderzyła, taty nie było w domu. Byłem drobnym dzieckiem. I gdy mama zamachnęła się, aby wymierzyć mi policzek, nie utrzymałem równowagi i upadłem. Zahaczając o krzesło, rozbiłem sobie głowę.
Krew ściekała mi z twarzy. Bardzo powoli. Zbyt mało piłem wody, by nie była gęsta. Bo woda znajdowała się w jej obszarze. A jak unieść szklankę do ust, żeby pić? Z zamkniętymi oczami, aby na nią nie patrzeć?
Nie wiedziałem, dlaczego do niego zadzwoniła. Czy strach w niej był po tym, co zrobiła, czy po prostu miała dość, że oddycham, gdzie ona?
Ale tata przyjechał z pracy natychmiast i zabrał mnie do szpitala.
Zarówno w drodze, jak i już na miejscu przede wszystkim ją przede mną usprawiedliwiał. Zawsze to robił. W obie strony. Wciąż nas przed sobą usprawiedliwiał. Jakby chciał się przyjaźnić z dwiema osobami, które się nienawidzą, choć to niemożliwe, a tak właśnie było.
– To nie twoja wina – tłumaczył. – Po prostu mama…
A potem mówił, co mama.
Słyszałem od niego często, że to nie moja wina i byłem zdumiony, dlaczego nie było mi łatwo żyć z tą myślą. A z każdą inną tak. To tata, a on się nie mylił przecież. Dlaczego wierzyłem mamie? Jakby wiara była silniejsza od wiedzy. Wystarczyło jedno jej zdanie, że jestem brakiem, a umysł mój natychmiast to notował. Na kamiennych skałach. Gdy jednak w moją stronę leciały słowa, które zapewniały o braku jakiejkolwiek mojej winy, przemykały one przeze mnie, rozbijając się o ścianę. Wtedy faktycznie stawałem się niewidzialny.
Pierwszą osobą, która kategorycznie sprzeciwiła się mojemu skruszeniu i która nie była moim ojcem, była przyjaciółka moich rodziców i nasza sąsiadka. Miała syna w moim wieku. On był drugi.
– Nathan, to nie twoja wina – zapewniał.
Czasem złościłem się, kiedy to od niego słyszałem. Naprawdę, Grześ? – myślałem. Naprawdę potrafisz tylko po nich powtarzać?
– Najwyraźniej nic nigdy nie jest moją winą – wzdychałem z irytacją. Wtedy on patrzał na mnie, tak jakby wzrokiem chciał potwierdzić moje słowa.
Kiedy wróciliśmy do domu po spacerze i jego mama zauważyła, że jesteśmy cali brudni od błota, przeprosiłem.
– Przepraszam, to moja wina.
– Nie, to ja chciałem poskakać w kałużach.
Spojrzałem na niego ze zdziwieniem, zastanawiając się, dlaczego to powiedział. Dlaczego nawet w tej sprawie nie pozwolił mi wziąć winy na siebie?
Jego mama jedynie się uśmiechnęła.
– Idźcie się przebrać. – Zero krzyku i krwi.