Ktoś może właśnie umiera. I tym kimś może ja jestem, ale jeszcze tego nie wiem. Bo śmierć ponoć nadchodzi w najmniej spodziewanym momencie. Ale co to właściwie znaczy? Że moment jest niespodziewany. Czy można się spodziewać jakiegokolwiek momentu? A jeśli tak – to kiedy?
Ktoś może właśnie umiera. Na pewno tak jest. W każdej chwili przecież ktoś właśnie umiera. Ale może to gdzieś niedaleko. Może lekarz dzierży nad nieprzytomną osobą defibrylator, a krzyki zagłuszają pisk maszyn. Może gdzieś w tym wszystkim stoi mężczyzna, który mnie zostawił samego w domu. Jakby tu nikt nie umierał.
Może to on właśnie wydaje polecenia. I może on też przestanie.
Może na łóżku śpi dziewczynka z kasztanowymi włosami, której brat powiedział dokładnie to, co mu kazano – jak gdyby mógł cokolwiek innego – bo w domu wciąż czeka łóżeczko dziecięce, choć już nie wiadomo dla kogo. Już od dawna nie było wiadomo. Niedługo wyląduje na poddaszu, gdzie go promienie słońca, padające z jedynego tam okna, spalą żywcem. I to będzie koniec. Wszystko wróci do porządku. Bo zawsze wraca.
Noce są łatwiejsze, gdy nie ma dyżurów, bo kiedy jest przy mnie, a ja przy nim, to się wydaje wszystko na miejscu. Ale musi.
Szykuję odpowiedź, gdyby zapytał. Powiem, że obserwowałem gwiazdy, choć w rzeczywistości siedzę na parapecie bez celu. Nogi okryte mam kocem, bo tak przykazał. Bym je okrył kocem przynajmniej.
Nie muszę ich podkurczać – choć to robię – ani przesuwać się bliżej szyby, by nie spaść. To szeroki parapet – stworzony na ludzi, nie rośliny. Ciała są na nim ozdobami. Niczym więcej. Może nawet nam serca nie biją we śnie.
W pamięci mojej parapety są zimne i nienadające się do spoczywania na nich zbyt długo. Bo pęcherz i nerki. Wciąż powtarzali, że zapalenie pęcherza. Ale ten jest inny, ciepły i miękki.
– Siedząc tu, będziesz mógł się poczuć jak na chmurce – śmiał się Leon. – Wyobrażać sobie, że podróżujesz na niej między tymi wszystkimi wieżowcami.
– To straszne – odparłem. – Z wieżowców się spada. – A potem bez zastanowienia dodałem: – Wiesz, jak wygląda ciało po upadku z takiej wysokości?
– Wiem, Nathan – westchnął.
Może jeśli przesunę się bliżej szyby, ona zniknie. Może już jej nie ma. Może ciało moje się roztrzaska na chodniku pode mną.
Dźwięk pojawia się nagle i znikąd. Bo tylko dźwięk i łzy mogą powstać w ten sposób.
Wstaję spod koca i zaczynam nucić przypadkową kołysankę, chcąc zagłuszyć pisk. Nadeszła do głowy bez żadnych wspomnień i bez słów, tylko muzyka.
Idę w stronę hałasu. Staję przed jego źródłem i patrzę, jak wrząca woda spływa po czajniku wprost na rozgrzaną płytę.
Ktoś może właśnie umiera. Postanowił zadzwonić, a Grześ stara się, żeby nie. Bo to może ostatnia chwila. A ostatnia jest śmierć.
– Praca dużo mi daje, potrzebuję jej w życiu.
– Wiem. Oni też cię potrzebują. – Uśmiechnął się. – Tak myślę.
– Czuję się potrzebny – przytaknął.
– Ja też cię potrzebuję.
– Wiem, ale nie mogę zrezygnować z pracy, Nathan – powiedział Leon. – Każda chwila z tobą jest dla mnie na wagę złota, wiesz o tym, ale… – Ale. Blokuję się przy ale. Bo ale. Bo wiesz. Wiem. Nic więcej nie trzeba, więc się zablokowałem. Po cóż więcej słów w głowie, kiedy nic nie wnoszą. – Dzisiaj w nocy z tobą zostaję. – Zakodowałem dopiero. – Przez najbliższy czas mam poranne zmiany. Na co masz dziś ochotę? – zapytał. Gotów był spełnić każdą moją zachciankę. A ja powiedziałem, że chcę spać.
– Chcę spać, jeśli tu będziesz. – I wyspałem się za wszystkie wcześniejsze noce, gdy byłem sam.
Nie mogą zrezygnować z pracy. Ja też nie, to mój obowiązek. Obowiązkiem dorosłych ludzi jest praca. I nic innego. A ciała nasze na parapecie, jakoby śmierć tylko snem.
I ktoś właśnie umiera, bo noc.
Wyparzyłbym sobie usta gotującą się wodą, żeby widział, że tu też ktoś go potrzebuje, ale nie chcę tego robić. Tylko ciągnę kończyny w jej stronę, jak gdybym tak.
Rozlana na płycie ciecz stopniowo wyparowuje.
Nie mam prawa mieć pretensji o jego pracę. To taka dobra praca. I taki dobry człowiek.
Gwałtowna wibracja telefonu daje mi znać, że nadeszła wiadomość. Leon pyta, czy śpię. A jeśli nie, jak się czuję. Udaję, że mnie nie ma. Śpię i nie czuję się.
– Cień nie płacze po nocach.
– Bo to tylko cień – zaśmiał się. – Nie potrafi tworzyć łez. Chyba że ty płaczesz, to wtedy on…
– Bo nie czuje – przerwałem – gdy go depczemy po nogach. Póki płaczesz, to boli, a jego nie.
– Cień nie jest odrębną istotą, Nathan, nie istniałby, gdyby nas nie było, więc nie wiem, czy możemy traktować go w ogóle w kategoriach bólu.
– A jeśli jest się cieniem samego siebie, nie trzeba nawet wstawać z łóżka, skoro cię nie ma.
Grześ mrużył oczy coraz mocniej, starając się zrozumieć.
– Nie istniejesz, nie boli cię, nie płaczesz i nie musisz myć okien po burzy, której nie ma.
– Nathan, chyba nie rozumiem – odparł, a ja wzruszyłem ramionami, bo sam nie rozumiałem.
Odpisuję Leonowi, że wszystko w porządku. Że nie ma się czym martwić. Tylko zapomniałem, że śpię.
Odkładam telefon, w końcu zbieram się w sobie i zdejmuję czajnik z płyty. Część jego zawartości już nie istnieje. Resztę nalewam do szklanki.
Szkło paruje. Gdyby rozbiło się pod wpływem gorąca, na ściankach jego byłaby tylko krew. Ale się nie rozbije, bo zbyt wiele czasu minęło, nim je wypełniłem wodą. Już nie jest wrząca.
Słyszę pukanie w okno, ale to niemożliwe, by dźwięk ten nie skończył żywota po zderzeniu. Mieszkamy na czwartym piętrze. Upominam się więc, by pamiętać, że jestem teraz. W tej chwili.
Woda stygnie mi w dłoni. Świat zlewa mi się w szarą plamę. Próbuję uporządkować myśli w głowie. Przychodzi mi do niej, aby wziąć jeszcze jedną dawkę tabletek. Ale wyrzucam z niej plan ten, nim jeszcze na dobre się zakorzeni. Zanim się stanie przedmiotem debaty. Bo jeśli ją tylko zacznę, to skończę przed szafką z lekami w dłoni, a mam w niej szklankę i tylko jeden ruch dzieliłby mnie od ich połknięcia.
Kiedyś brał je ze sobą.
– Po co to odrywasz? – zapytałem, gdy wychodził do pracy, a fragment opakowania leków położył na stole.
– Na wszelki wypadek – powiedział. – Gdyby coś się wydarzyło i przyjechałaby karetka, a w domu nie byłoby nikogo, kto znałby nazwę.
Gdyby wydarzył się wypadek. Ja byłbym w domu i znałbym nazwę leków, ale założył, że mógłbym być nieprzytomny. Wychodził więc i zostawiał ten oderwany fragment opakowania z nazwą na stole. Aż mu zabroniłem.
– Leon, przestań to robić – zażądałem, a on bronił się, mówiąc, że to na wszelki wypadek. – Nie mam zamiaru ich przedawkować – odparłem stanowczo. – Przestań to robić. Jeśli trafię do szpitala, to tam pracujesz.
– Nie trafisz na mój oddział.
– Nie mam zamiaru ich przedawkować. Przestań to robić – powtórzyłem, a on przestał. I leki zostały ze mną. Bo to normalne, że nie mam zamiaru wziąć więcej, niż powinienem. To normalna rozmowa między dwojgiem ludzi mieszkających razem.
Mimowolnie wracam do nucenia, a ono sprawia, że ściska się serce moje, ale nucę, bo nie jestem w stanie przestać. Melodia ta wżarła się we mnie i może już nigdy nie będę mógł żyć bez niej. Nie jest mi przykro z tego powodu ani nie sprawia mi to radości. Kołysanka nie niesie za sobą żadnej historii, z niczym mi się nie kojarzy. Mama nie śpiewała jej, gdy byłem mały. Mama nie śpiewała. Prawie jakbym nigdy nie był dzieckiem.
Słyszę zza moich pleców cichy pomruk aprobaty. Pokój jest pusty, wiem to. Wiem, że to jedynie wytwór mojej wyobraźni. Przyznaję rację samemu sobie – wydaje mi się. Czuję jednak kogoś tuż za sobą i jestem zbyt przerażony, by się odwrócić.
Zaczynam wołać w myślach człowieka, który ze mną mieszka, by skończył pracę w tej chwili i wrócił. Nikt nie potrzebuje go teraz bardziej niż ja. Niechajże tylko tu siedzi i pilnuje, żebym słyszał, jak wypuszcza dwutlenek węgla z organizmu. Wtedy nikt inny nie będzie tego robił. Bo w jednym pokoju jest miejsce tylko na dwa oddechy.
Niechajże tylko wróci i pilnuje, bym nie umarł.
Muszę wrócić do równowagi. Zbieram się na odwagę i odwracam powoli na pięcie w stronę schodów. Spodziewam się zobaczyć wszystko. A nie widzę zupełnie nic.
Czuję, że nadal za mną jest, jak gdyby bawił się ze mną w chowanego w najbardziej irytujący sposób. Ręka wyciągnięta do tyłu mogłaby go dotknąć, ale ściska mocno szklankę. Woda wciąż stygnie.
Pokój byłby bezpieczny, gdybyśmy oddzielili sypialnię ścianą. Dlaczego tego nie zrobiliśmy? Żeby szybciej z niego wybiec? Moglibyśmy przecież wyskoczyć za okno. Bo mieszkamy na czwartym piętrze, a żaden z nas nie ma lęku wysokości. Pokój byłby bezpieczniejszy, gdybym tam został.
Nie zdałem sobie sprawy, kiedy znów zwróciłem się plecami do łóżka. Może przyciągnęły mnie światła miasta. Kręci mi się w głowie i chciałbym pobiec, by skryć się pod kołdrą, ale jedyne, co robię, to obracam się wokół własnej osi.
Serce chce mi wyskoczyć z piersi. Niech idzie. Biegnie przed siebie i do mnie nie wraca. Jeśli ma odwagę, w przeciwieństwie do mnie.
Szklankę trzymam w dłoniach tak mocno, że bieleją. Obraz rozmazuje mi się przed oczami. Nic nie jest na miejscu. Chciałbym rzucić się na podłogę i pozwolić panice rozgościć się kompletnie w ciele i umyśle, ale nie potrafię rozluźnić mięśni na tyle, by upaść. Chyba tylko na kolana, jeśliby złapał mnie za ramiona.
Nie tańczę. Jestem pewien, że nie tańczę, bo nogi moje zostały przebite na wylot przez gwoździe, ale głos jego mówi mi, żebym robił to wolniej. Jaki ruch wolniejszy jest od jego braku?
Coraz więcej łez zbiera mi się w oczach, ale powieki moje, jak nogi, są zbyt spięte, by opaść i je wypuścić. Błagam moje myśli, by dały mi zasnąć. Teraz. Na stojąco. Bym rozbił sobie głowę o podłogę. Bylebym zasnął. Tylko niech odejdą.
Staram się wrócić do kołysanki. Nabrać powietrza i zabić szum w uszach, ażeby oddech jego zniknął jak kiedyś. Udaje mi się i jestem zdumiony, bo to tak, jak gdyby kołysanka była tarczą, a nie niesie za sobą żadnej historii. Przestaję tańczyć. Może to w ogóle nie byłem ja.
Głos zza pleców znika, a ja łapię się gwałtownie za szyję, bo ktoś zaciska mi na niej linę. Umieram, stąpając na zimny wrzątek.
Mama nie śpiewała mi, gdy byłem mały. Melodia nie miała żadnego znaczenia. Do teraz. Bo mówi się, że moment jest niespodziewany, ale czymże on jest w ogóle?