Nathaniel 2005

Nie potrafię przypomnieć sobie momentu, kiedy moja mama zaczęła brać leki. Odkąd nauczyłem się tylko dostrzegać plastikowe, niebieskie opakowanie tuż obok elegancko zdobionej porcelany, za przeszklonymi drzwiami witryny stojącej w jadalni, pamiętam, że je łykała. A może nawet od momentu, w którym zacząłem odróżniać jej byt od swojego. Jedne za drugimi dosłownie. Wciąż i wciąż. Jak gdyby były to jedynie miętowe cukierki. Nic więcej.

Czy kończyły się one tak szybko, jak kończyła się jej tolerancja na moją obecność? Czy tyle lat, ile miałem, wystarczyło już, by mieć dość?

Doskonale zdawałem sobie sprawę, w czym pomagają. W czym innym by mogły? Nie cierpiałaby na nic, gdyby nie ja i obecność moja w jej życiu.

Coraz częściej podnosiła głos i ręce w moją stronę, a ja nie patrzyłem już w ziemię, tylko w jej oczy. Wybuchała, bo nie znikałem z obszaru jej widzenia jak wcześniej. Nie przemierzałem parteru biegiem już. Nie udawałem, że mnie nie ma poza własnym pokojem i taty miejscem pracy. Pojawiałem się wszędzie nagle i dopiero w jej życiu na dobre.

– Nathan, posłuchaj, to już drugi raz w ciągu miesiąca, czy w domu wszystko w porządku? – pytała lekarka, zajmując się zwichniętą ręką moją. Widziałem wyraźne zmartwienie w jej oczach i pomyślałem, że może w sercu też je ma.

– Tak, wygłupiam się z kolegami – odpowiadałem, kiwając głową.

Rzadko kiedy dopytywała o siniaki, jakby się bała, co powiem. Nie mówiłem więc. Wzruszałem ramionami, a ona, mimo swych niezmieniających wyrazu oczu, nie drążyła tematu. Nie ze mną przynajmniej. Może czuła ulgę, że nie mówię. Może zadając pytanie, miała nadzieję, że będę milczeć jedynie.

Lód do policzków swoich przykładać musiałem, ilekroć mnie naszło tylko na otworzenie przy niej ust. Nie musiał się z nich żaden dźwięk wydobyć. Nieważne. Samo ich otwarcie powodowało przebarwienie na twarzy. Co innego mogłoby być na niej, jeśli nie czerwień odbitej dłoni?

– Porozmawiam z nią, to nie jest w porządku, ale mama…

– Tak, wiem – przerywałem cicho tacie. – Mama. – I kiwnąłem głową, a on zrobił to samo, jakby samo to słowo wszystko wyjaśniało.

A potem rozsmarował mi maść na przedramieniu. Siniaki tworzyły się od samego tylko jej spojrzenia na skórę moją.

Kiedy pierwszy raz naprawdę pokłóciłem się z kobietą mieszkającą w moim domu, był tam też mój przyjaciel.

– Nie wiedziałem, że potrafisz tak krzyczeć – powiedział w momencie, w którym byliśmy już na zewnątrz.

Uśmiechnąłem się pod nosem.

– Ja też nie.

– Nie powinna się tak do ciebie odzywać – zauważył, na co wzruszyłem ramionami. – Dobrze, że się postawiłeś. Czy twój tata…

– Rozmawia z nią.

Nie byłem cierpliwy, bo na nic nie czekałem. Nie miałem złudzeń.

Nigdy nie kusiło mnie, aby oddać. Przyjmowałem to, co było. Ale czułem się lepiej, gdy odkrzykiwałem wulgarne słowa w jej stronę. Choćby bez znajomości ich znaczenia. Żeby były podłe tylko.

Nie myślałem o tym, że ulżyłoby mi, gdybym też szarpnął jej ciałem, uderzył w twarz lub zwichnął rękę. Wystarczyło, że czułem ulgę, gdy podnosiłem głos.

Miała mnie za co uderzyć. Dawałem jej powód. Skoro musi mnie odepchnąć, niech zrobi to dlatego, że ją prowokuję, myślałem i kiedy potem kładłem lód na moim policzku i używałem maści na skórze – czułem satysfakcję. Nie uderzyła mnie, bo chciała, uderzyła, bo ja tego chciałem.

Nie broniłem się. Kiedy chwytała mnie za ramiona i potrząsała mną, byłem jak szmaciana lalka. Wiotczałem pod wpływem jej dotyku.

Nie wyrywałem się. Przyjmowałem to, co było. I na co zasłużyłem. Bo nie powinno się przeklinać w stronę rodziców.

– Czuję się lepiej, kiedy też krzyczę – wyznałem Grzesiowi jakiś czas później. I miałem wrażenie, że był zadowolony, bo to znaczy, że się stawiam, a tymczasem jedyne, co robiłem, to się podkładałem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *