Od rana nie upadłem jeszcze na podłogę i do teraz nic mnie nie zatrzymało w drodze. Jakby nic nie było, żadnych przeszkód. A jeśli żadnych przeszkód po drodze, to dobry dzień na pracę. Dobry na wszystko. Odkąd wstałem, nic się złego nie stało. Nawet wstanie nie stanowiło dzisiaj problemu. Problemy dziś nie istnieją.
To dobry dzień szczególnie na pracę, bo wiem, że mam zaległości. Zostałem sam w domu, więc będę pracować. Bo to ważne. Kiedy są przy mnie ludzie, zapominam o życiu, w którym jestem dorosły. A jest to rzecz, o której się nie godzi zapominać.
Słowa mają dziś swoje znaczenia, nie gubią ich, a ja sprawnie potrafię je oddać. Zapisuję jedne za drugimi i wszystkie się ze sobą łączą. Wszystko zmierza w dobrą stronę. Dobrze, że zmierza w jakąkolwiek, byleby nie stało w miejscu.
Jeden język przeistacza się w inny, a ja jestem pośrednikiem między nimi. Wydaje mi się przez moment, że mógłbym tłumaczyć komuś świat, ale to nie moje słowa. To odtwórcza praca. Najciężej jest mi pilnować, by zdania brzmiały poprawnie gramatycznie, tak jakbym mówił, nie myślał.
Nie mogę mówić w sposób, w jaki myślę, jedynie co, bo wiem, że robię to w dziwny sposób. Moje myśli nie są złe same w sobie. Nie zawsze. Ale kto by je zrozumiał w takiej postaci, jaką mam w głowie? Gdyby nie było problemu, że sam ich czasem nie rozumiem.
Pilnuję tego. I siebie samego.
Dziękuję sobie za trud, jaki włożyłem w naukę. Za te wszystkie godziny przy biurku, gdy tłumaczyłem kolejne zdania jak teraz. Gabinet taty zamieniłem na własne mieszkanie. I jemu też dziękuję. Bo miałem kiedyś to zrobić. Dziękować za trud.
I nic się nie dzieje. Miał się świat rozstąpić po tej myśli, a nic się nie dzieje. Zatrzymuję się wręcz na sekundy, by się przekonać, czy na pewno, ale tak. Zupełnie nic.
I to nic dziwnego. Tak to działa, że istnienie dla człowieka to nic dla świata.
Zostawiłem wiele osób z nowym językiem, jak tata mnie. Jak gdyby mieli być po tym innymi ludźmi kompletnie, bo potrafią na nowo mówić i pisać. Ale po prostu poszli dalej. Byleby tylko nie stać w miejscu, choćby się cofać mieli. Maciek i Miriam byli jednymi z nich. Prawie tak jakbym naprawdę potrafił uczyć ludzi, a nie płakał z bezsilności jedynie, gdy nie rozumieją czegoś, co dla mnie jest oczywiste.
Bo któż wylał więcej łez nad funkcjami przed egzaminem, mimo że to było Miriam być lub nie?
Z tym mnie tata zostawił – z nowym językiem i z byciem wyrozumiałym dla ludzi, gdy się uczą, choć nie sądziłem, że to też mi da. I dzięki niemu siedzę tutaj teraz i mam pracę. I nie muszę nigdzie wychodzić z własnego mieszkania, na które pracowałem. Terminy mnie nie ścigają. Wszystko na spokojnie. To taka dobra praca, że nauka się opłacała, jak mało rzeczy na świecie.
A może to oszustwo zwykłe? Bo jak człowiek, który nie widzi znaczenia słów i którym to ja jestem, miałby je tłumaczyć komukolwiek i umieć dla kogokolwiek? Może zaraz po mnie jest ktoś jeszcze, kto je poprawia? Albo przede mną już to zrobił ktoś inny? Może dlatego właśnie nie mam terminu? Rzucili mi tylko coś do roboty, bo trzeba. I muszę żyć dla czegoś. A jaki inny cel w życiu ludzie mają poza pracą?
Przerywam na moment i patrzę w dal. Łapię głęboki wdech, by uspokoić myśli moje, bo mi się ich za dużo w głowie zebrało.
Oddycham i nic się nie dzieje. I mogę być szczęśliwy, ale coś mi ciąży na duszy. Oparło się o nią i nie oddycha. Nic się nie dzieje. I widzę to nic, i słyszę.
Ostrożnie wracam do naciskania kolejnych klawiszy. Powoli zamieniam moje notatki w wersję elektroniczną. Nie mam problemu z rozczytaniem liter zapisanych przeze mnie w notesie. Tylko z dojściem do tego, w którym miejscu zacząłem notować i gdzie mieści się ciąg dalszy. Dlatego staram się nie odkładać przepisywania na ostatnią chwilę. Bo zapominam. Czasem dorysowuję sobie strzałki lub cyframi oznaczam odpowiednią kolejność. Ale to też równie często wypada mi z głowy.
Upuszczam palce delikatnie, bo nie chcę, by tworzyły one jakiekolwiek dźwięki. Czuję więc ich drżenie tylko, którego się pozbyć nie jestem w stanie. Jak martwego ciała, które nie pozwala mi się cieszyć niczym, co się dzieje. Jakby cokolwiek w ogóle się działo.
Zmysł dotyku przekazuje głowie mojej obrazy najróżniejsze. Klatki przed oczami nie nadążają. Trzęsienie ziemi. Za myślą podąża i słuch. Talerze i filiżanki obijają się jedna o drugą.
Zęby moje nawet drżeć zaczęły. A ciało poczuło nie-wiary-godne zimno. Jak gdyby cokolwiek było jej warte. Nie potrafię tego zignorować i kontynuować zajęcia, które przerwałem. Ręce moje zamarzają. Nie potrafię zgiąć kostek palców. Wiszą w powietrzu.
Szyja sama odwraca się w stronę okna, by skontrolować, czy jest otwarte. Ale duże okna w mieszkaniu tym nie mają klamek nawet. Bo nie sposób otworzyć ściany, nie przebijając się czołem przez nią.
Metaliczny smak znów gości w moich ustach. Prawie jakby nigdy stamtąd nie wychodził, a to nieprawda. Metal nie jest gorzki przecież. To nie krew, ale ostrze mam na gardle lub w nim samym.
Nie wiem, co się dzieje, a co nie. Co jest złudzeniem tylko. Dłonie moje się trzęsą w powietrzu. Porcelana jest coraz głośniejsza, jest mi zimno. I obecny jest tu ze mną zapach cmentarza. Jak gdyby ktoś tu umarł już prócz mnie.
Cmentarz ma zapach. Nie bywałem tam wiele razy, jak Grześ, by się przyzwyczaić do tego. Wilgotne nagrobki, zapalone stosy świec, kwiaty – co niektóre bardziej świeże, gdy nie są z plastiku – i ziemia. Na cmentarzu jest inna. Ma pod sobą wiele ciał. Chodzi się inaczej po trupach bez celu. Depcze się po ludziach, którzy nie wrócą już, a się ich nie tratuje w drodze do wyjścia.
Zamykanie martwych ciał do drewnianych skrzyń i zakopywanie ich metry pod nogami – czymże jest? I zapalanie świec, co jakiś czas, by je podpalić. By w naszej pamięci już nic po nich nie pozostało na szczęście. Kwiaty. Bo to zupełnie normalne, co się robi, i trzeba regularnie sobie o tym przypominać. Kwiaty, bo to normalne. Pozbawione drastycznych kontekstów. Kiedy ci krewni nie oddychają pod nogami, a ty szukasz ognia w kieszeniach.
Kwiaty.
Ale cmentarz pachnie inaczej. Łzami i solą, która się w nich znajduje.
A czym jest płacz nad kamienną płytą? Po co?
Wielu rzeczy nie pamiętam. Ani tego, jak zamykam oczy, ale teraz otwieram je, bo zostały przeze mnie zamknięte wcześniej. Niecelowo chociażby. Jak mogłyby przez kogoś innego? Nie jest mi już zimno. Ktoś zamknął okna, których nie mógł.
Ręce moje nie drżą. Porcelana nie stukocze, bo nie istnieje. Nigdzie poza moim domem rodzinnym. A i tam ledwo co. I gdzież on jest w ogóle?
Wracam do obowiązku. Bo nic się nie dzieje. Tak nic, że i przyjemnie, i strasznie z myślą tą jednocześnie. Nie wiem, czy mi uśmiech wpłynął na usta, czy łzy po nich spłynęły w drodze do serca.
Niepokój. Ciężar ciała mojego zaczyna być nieznośny, więc staram się w końcu opuścić palce, a ktoś je trzyma jak marionetki na sznurkach.
Odchylam głowę i mimo że ktoś mógłby wisieć nad głową moją, jest tylko sufit. Szary. Bo gdy postanowiliśmy się przeprowadzić, zawarliśmy wiele umów między sobą.
– Nie chcę białych ścian – powiedziałem. – Ani białych mebli.
– A co z sufitem? – zapytał mnie Leon.
– Często będę na niego patrzeć – stwierdziłem. Nikt nie podał tego w wątpliwość.
– Okej, zróbmy szary – postanowił. – Może być?
Najmniej bieli. Jak to tylko możliwe. To stanowiło podstawową zasadę. Jedną z wielu po mojej stronie. Jakby po jego żadne, a to nieprawda, bo przecież mamy duże okna, tak jak chciał.
Ktoś mógłby wisieć nad moją głową. Albo żyrandol chociaż. Lub uchwyt jakiś, na którym coś kiedyś. I żadnych obok nie musiałoby być kabli.
– Może jakaś duża, ładna lampa? Żyrandol lub coś w tym stylu?
– Nie – zaprotestowałem. – Nie chcę żyrandola.
– W porządku.
Ktoś mógłby wisieć nad moją głową. Tak, że gdybym wstał, toby głowa moja o nogi jego i kołysałby się siny nad stołem. Ale nie ma nikogo.
Liny żadnej nawet.
Kiedy Leon powinien wrócić do domu? Miał dyżur już w nocy czy zaczął pracę w dzień? Spotkaliśmy się rano? Czy to dlatego nie upadłem wtedy na podłogę?
Jaka w ogóle jest pora dnia? Zgubiłem się w czasie. Im bardziej wytężam umysł, tym coraz bardziej nieuchwytne zdają się niezbędne informacje. Dlatego przestaję.
Chcę wstać, ale jest mi trudno. Co, jeśli faktycznie o nogi jego i się zakołysze? Dlaczego siedziałem w ogóle? Jak gdybym mógł na stojąco całe życie. Bo co to takiego pracować na stojąco? Wielu ludzi stoi w pracy. Może ja też powinienem.
Nie chcę mieć ciała z kamienia, żeby nie mieć siły, aby się ruszyć. Ale czym moje zdanie? Nie chcę siedzieć tak, gdy wróci. A ponieważ nie wiem, kiedy się to stanie, muszę zebrać się w sobie jak najszybciej. Nie mogę wiecznie popełniać tego samego błędu, by zobaczył, że ja znów nic pod jego nieobecność.
Powinienem zadbać o porządek w domu. Powitać go na progu ciepłą herbatą i odebrać kurtkę, by sam jej nie musiał odwieszać na wieszak. Przygotować film, byśmy go mogli wspólnie obejrzeć. Zmienić pościel chociaż, by się mógł po kąpieli położyć w świeżej. A ja nic.
Nie wstaję nawet, bo się boję, że spadnie lina, której nie ma. Że zimno mi przez okno, które się nie otwiera.
Nic się nie dzieje, aż słyszę pukanie do drzwi i się zastanawiam, dlaczego inna osoba jako powód do śmierci jest niewystarczająca i błaha, ale do życia wystarczy.
– Może ich nie ma – dobiega z korytarza.
Podnoszę wzrok na szary sufit, bo nie mogę wpuścić jego rodziców do miejsca, gdzie wisi człowiek nad stołem.
– Już idę – mówię, mając nadzieję, że robię to wystarczająco głośno.
A jeśli umrzeć bez powodu żadnego to lepiej niż przez innego człowieka?