Drugi jeździec pojawił się na świecie jakiś czas po mojej młodszej siostrze. Poznałem go w dniu jego narodzin, a może to on narodził się, kiedy mnie poznał.
Wcześniej nie żył. Być może istniał i błąkał się samotnie między wieloma zamkniętymi pokojami, ale do tamtej pory przechodził jedynie przez ściany, a wtedy zatrzymał się i otworzył drzwi. Nie jestem pewien, czy to moja wina, że je uchylił i wyjrzał za nie, czy jego, że przekroczyłem próg i znalazłem się w środku.
I już nie wyszedłem.
Były to tylko kolejne drzwi. Portal, przez który można było przejść, by stać się kimś innym. Kimś niepodobnym do siebie. Dlaczego, skoro już jesteśmy poza granicami, wracamy do środka z byle powodu?
Nie padał deszcz, niebo po nas nie płakało, jak my.
W przeciwieństwie do dziecka on nosił już imię. I okulary z czarnymi, cienkimi oprawkami, które nigdy nie zsuwały mu się z nosa. Których szkła przysłaniały jego zgaszone niebieskie oczy. Może kiedyś, zanim mnie spotkał jeszcze, miały intensywniejszy kolor, a potem go straciły.
Nie pamiętam, co się stało ani jak. Co wydarzyło się, że wylądowaliśmy na podłodze, nie robiąc początkowo nic poza byciem. Jak przekroczyliśmy czarną furtkę na działkę pełną maków.
W środku witał nas starszy, garbiący się już mężczyzna, stojący za ladą, a na ścianie nad głową jego wisiały klucze do mnóstwa pokoi – my zawsze wybieraliśmy ten z numerem siedem i gdy już byliśmy na pierwszym piętrze za jego drzwiami, spadaliśmy na podłogę.
Oddychaliśmy tam inaczej. Wydawało się, że zamiast tlenu, do którego przyzwyczajony był nasz organizm, powietrze wypełnione było czymś innym.
Oddychaliśmy tam inaczej – on bardzo głęboko, jakby wypełniał substancją tą wszystkie naczynia krwionośne, aby płuca jego nie musiały się z tym męczyć, i kiedy to robił, jego klatka unosiła się i opadała miarowo, choć z czasem coraz szybciej, kiedy łapczywiej nabierał powietrza, by na końcu opaść ze zmęczenia zupełnie.
Mój oddech był płytki i nierówny, a tlen – lub cokolwiek było tam zamiast niego – nie docierał nawet do połowy drogi do płuc, gdy ponownie się go pozbywałem. Ramiona moje wnosiły się do chmur i spadały na dno studni.
W pokoju numer siedem było jedno pojedyncze łóżko pod kwadratowym oknem i mała szafka nocna, która czasem spełniała funkcję stolika na jego czarną kawę. Czy istniał taki brak koloru gdziekolwiek poza tamtym kubkiem?
Gorzkość jej czułem na ustach swoich.
W pokoju znajdowały się jeszcze jedne drzwi – do małej łazienki. Mieściła się w niej kabina prysznicowa, a w niej ja sam ledwo potrafiłem…
Swego czasu miałem więc dwa pokoje – jeden w moim domu rodzinnym, drugi w budynku z dziesiątakami podobnych. W żadnym z nich nie było głośno.
Pokój w domu był większy, choć nie wydawał się taki przez meble, które się w nim znajdowały – miałem w nim biurko i drewniane szafki. Odcień ich był tak brzydki, że mi żal było drzew, które poświęciły się dla czegoś tak nieestetycznego.
A łóżko też wydawało się większe, gdy się jest w nim samotnym.
W pokoju, w którym spędzałem coraz więcej swojego życia, nie było prawie nic. Nie wiem nawet, czy my tam byliśmy.
Może cisza ta miała mi dać do zrozumienia, że nie istniejemy.
Warstwa farby odchodziła ze ścian. Czasem skrobałem ją palcami, odkrywając kolejne.
Gdziekolwiek byłem, wykruszałem ściany.
– Nie rób tego. – Po tym przestawałem.
Naprawdę rzadko się odzywał. Zwykle milczał i z biegiem lat czułem się coraz głośniej bez niego.
Zanim dotarłem do tynku, na podłodze były już cztery kolory farb i fragmenty starej tapety.
Okno było małe, a parapet przy nim zbędny, ale był. Leżała na nim książka z tysiącem stron i okładką ze złotymi zdobieniami. Otwieraliśmy ją wspólnie, tak jak we dwoje istnieliśmy na podłodze.
Doskonale wiedziałem, że coś jest nie tak, po prostu myślałem, że tak już jest. Grześ nie kłócił się ze swoją mamą, ale ja kłóciłem się ze swoją. Tak było ze mną. Życie moich przyjaciół wyglądało inaczej, ale tak wyglądało moje.
Wiedziałem, że coś jest nie tak, ale myślałem, że tak musi być.
A kiedy usiadł na łóżku – uklęknąłem.