Nathaniel

Nie sądzę, by ludzie z bronią byli bardziej niebezpieczni niż bez niej. Można być przecież kimkolwiek się zechce, nie potrzeba do tego specjalnych warunków. Chęci tylko. Uwarunkowanie nie jest ważne, wystarczy chcieć jedynie i wierzyć. Wiara jest najważniejsza. Jeśli człowiek bez serca nie kocha, to w nim zbyt mało wiary.

Ludzie z bronią wcale nie są straszniejsi niż bez niej, jeśli mocno wierzą tylko.

Dwóch mężczyzn szło po drugiej stronie chodnika, a wszyscy cofali się im z drogi. Jak gdyby czuli ten kastet w nozdrzach swoich.

Ludzie z bronią wcale nie są straszniejsi niż bez niej, nie cofnąłem się więc, gdy jeden z nich wyjął ją z kieszeni. Bo nie można się ich lękać bardziej aniżeli samego faktu, że są.

– Zrób coś z tym, proszę, to boli – mówię, choć gdzieś w głębi duszy wiem, że to dobrze. Niech boli. Nie powinienem dziś marzyć o czymkolwiek innym jak o tym, by bolało. Może nawet powinienem sprawić, bym czuł ból mocniej, niż już czuję. Niech boli. Jestem tu i teraz właśnie dzięki temu, że boli. Poczucie obecności i przywiązanie do rzeczywistości, w której przykłada gazik z maścią do mojego brzucha, zamiast napluć na twarz moją za to, że w ogóle odważyłem się z tym przyjść do niego.

Widzę coś niepokojącego w oczach jego, ale nie mam siły się nad tym zastanawiać, bo boli.

W porządku. Niech boli, żebym wiedział, że zasłużyłem, że ponoszę konsekwencje. Żebym wiedział, że żyję. Intencje nie są ważne, niech boli i tyle.

Czuję dziwny spokój spowodowany zgodą wszystkich moich myśli i całego ciała mojego, który się nie buntuje nawet przeciw niczemu, tylko go to uspokaja. Ból. Dzięki niemu została osiągnięta harmonia wręcz. Żadnego sprzeciwu. Może rany mi się nawet nie będą zasklepiać, a siniaki znikać, bo to dobrze, że boli. Jakoby nigdy nie było lepiej.

Słońce zamarzło, a lód płonie i się wszystko wydaje być na miejscu. Dążył do tego wszechświat od samego początku.

– Co z tego, że umiesz się bić, skoro się nie bronisz? – pyta podczas opatrywania mojego zranionego nadgarstka.

Dezorientuje mnie to. Czy miała to być złośliwa uwaga? Może jest zły. Może właśnie to widziałem w jego oczach. Może nie pluje na mnie, ale chce. Może to zrobi jeszcze.

Spoglądam na zabandażowane miejsce. Nie leci już z niego tyle krwi co wcześniej. Może jest zły, że ubrudziłem jego bluzę nią, gdy jeszcze ciekła.

– Przepraszam – mówię, a on udaje, że tego nie słyszy. Nie ma ochoty rzucać słowami o ścianę, która by może chłonęła je lepiej, niż ja.

– Coś jeszcze? Głowa cię nie boli? – Bierze do ręki małą latarkę, którą następnie świeci mi w oczy.

Mógłbym powiedzieć mu, że palce u rąk, tył głowy i kolana, ale zerkam na spodnie i nie widzę, by były uszkodzone, krew nie przesiąka przez nie. A palce są całe.

– To wszystko – odzywam się więc, kiedy chowa urządzenie i odchodzi w stronę zlewu, by umyć ręce. Mógłbym mu podziękować, ale usta moje co innego. – Naprawdę przepraszam.

– A ja cię naprawdę proszę, żebyś tego nie robił – wzdycha, nie zerkając na mnie nawet. – To nie twoja wina, że zostałeś zaatakowany.

Nie wiem, czy to dobre słowo, ale nie protestuję.

– Mogłem w ogóle nie wychodzić z domu – wypowiadam na głos zdanie, które w moich myślach zdążyło już zapuścić korzenie.

Leon wraca i kuca przede mną. Ręce kładzie na moich kolanach, co boli, ale nie reaguję, bo musiałbym mu powiedzieć, a nie chcę. Coś mi się w środku buntuje na samą myśl tylko, że miałbym.

– Bardzo się cieszę, że postanowiłeś wyjść – mówi. – Przykro mi, że przytrafił ci się taki incydent. Mogło się to przydarzyć każdemu, kto szedł tym chodnikiem, ale trafiło na ciebie i przykro mi, bo wiem, że następnym razem, gdy będziesz miał ochotę wyjść, będziesz mieć jeszcze więcej wątpliwości, niż miałeś do tej pory. Ale jestem z ciebie dumny i chcę, żebyś o tym wiedział.

Uśmiecha się szczerze, ale nie dostrzegam błysku w jego oczach, który pojawia się tam zawsze, gdy mówi, że jest ze mnie dumny. Może mówi to więc wyłącznie dla spokoju.

Od rana płoną mi pięści i teraz też je czuję.

– Nawet jeśli nie przeszedłem choćby kilometra? – prowokuję go. Chcę, żeby powiedział, co naprawdę myśli, wydostał to, co ma w sobie.

– Nawet jeśli wyszedłbyś krok za drzwi – mówi. Nie daje się.

– Wymagasz ode mnie za mało, Leon – staram się mu pomóc.

– Niczego od ciebie nie wymagam, Nathan. Naprawdę niczego – wzdycha ponownie i wstaje ode mnie.

Widzę, że coś w środku odbiera mu równowagę. Może to ja, więc dlaczego mi tego nie powie?

– Odwiozę cię szybko do domu i wracam do pracy – oznajmia i ruchem głowy wskazuje, bym wstał i poszedł za nim.

– Przepraszam – dukam, a on stoi przy drzwiach, odwraca się za siebie i wpatruje we mnie, ale nic nie mówi.

Nie przepraszaj, mógłby powiedzieć, ale zamiast tego po prostu wychodzi z gabinetu zabiegowego i czeka, aż ja również to zrobię.

Nie przepraszaj, nie masz za co – właśnie tak by powiedział i jestem w stanie odtworzyć te słowa w głowie w każdej wersji jego tonu głosu.

Nie przepraszaj, Nathan, nic się nie stało, mógłby powiedzieć.

– No chodź już, muszę wrócić do pracy – mówi zamiast tego i idziemy na parking.

Zatrzymuje się na chodniku. Ja odpinam pasy i chwytam za klamkę.

– Zostaniesz ze mną w domu? – pytam, choć dobrze wiem, co usłyszę. – Bardzo cię teraz potrzebuję – dodaję.

– Zadzwoń do Grzesia.

Nawet nie gasi silnika, a kiedy wysiadam – natychmiast odjeżdża. Porzuca mnie na skraju ulicy.

Staję w mieszkaniu i nie wiem, co powinienem zrobić, w którą stronę obrócić się czy spojrzeć. Chwytam za palce i zaczynam się nimi bawić. Kurczę się w holu. O ile to hol w ogóle. Jedna, wielka przestrzeń. Krok w którąkolwiek stronę mógłby sprawić, że znalazłbym się w innym pomieszczeniu.

Dwa palce wyginam zbyt mocno i słyszę trzask łamanej kości. A może to ktoś nadepnął na gałąź w lesie za oknem.

Łzy zaczynają ciec mi po policzkach i jest mi przykro. To nie boli. Nie tak jak brzuch, w który zostałem kopnięty. Ale jest mi przykro. Leon dopiero odwiózł mnie do domu, po tym jak opatrzył mi nadgarstek, a co zastanie, gdy wróci? Złamane palce. Mimo przykrości jednak, którą sam sobie zadaję, wciąż wyginam resztę palców. Może połamię sobie nadgarstek. Może łokieć. Dlaczego nie?

Przez głowę moją przechodzi wrzątek, ale czajnik jest zbyt daleko. Choć tylko krok dzieli mnie od kuchni. Za moimi plecami wciąż są drzwi wyjściowe.

Nie ruszam się z miejsca. Do trzasku kości nie potrzeba żadnych dodatkowych narzędzi. Wiara tylko. Ludzie z bronią wcale nie są bardziej niebezpieczni niż bez niej, jeśli wierzą.

Uświadamiam sobie, że naprawdę od początku wyginałem je wyłącznie po to, by je złamać. Nie bawiłem się nimi z nudów. Mógłbym to nazwać progresem, nitką, z której może powstać kłębek, lub haczykiem, po którym można się wspiąć do góry. Uświadamianie sobie, o czym myślę. Bycie uważnym. Jakbym cokolwiek sensownego miał zbudować na złamanych kościach.

Sama świadomość to za mało jednak. Haczyk, na którym się można powiesić. I nic więcej.

Czy nie lepiej pozostać w nieświadomości? Myśleć, że ktoś stoi za mną, choć w istocie to chłód drewna tylko? Dostrzegać wyłącznie jedną stronę medalu – czy nie byłoby łatwiej, zamiast widzieć go na krawędzi? A jego zapach, szept i kawa na moich wargach – czymże jest, jeśli wiem, że go nie ma?

Kulę się na ziemi. Dookoła mnie niewidzialna bariera. Nikt nie jest w stanie przez nią przejść.

– Tego telewizora tu nie ma, Grześ.

– O co chodzi? – Spojrzał na mnie badawczo.

– Tego telewizora tu nie ma – powtórzyłem.

Spoglądał to na niego, to na mnie.

– Chyba rozumiem – odezwał się w końcu. – Jesteś pewien niektórych rzeczy tak, jak ja jestem pewien, że wisi tu telewizor?

Pokiwałem głową.

– Czymże jest „naprawdę”, Grześ? Czy nie lepiej pozostać w nieświadomości? Dostrzegać wyłącznie jedną stronę medalu? Zaakceptować, nie negować, nie walczyć. Jakby to było…

– …się poddać? – przerwał mi.

– Dlaczego dla mnie samego jest to łatwiejsze niż dla ciebie?

– Nie wiem, Nathan, żałuję, że tak jest.

Kiedy Leon przekracza próg, jestem już daleko od drzwi. Patrzę na niego z góry, z naszej sypialni. Zauważa mnie i zaraz po zdjęciu z siebie kurtki kieruje się w moją stronę.

Jakby to było nie walczyć?

Szybkimi krokami pokonuje schody i siada obok mnie.

Podkurczam nogi bardziej, by go nimi nie dotykać, a on zabiera dłoń, którą chciał ich dotknąć.

Nie widzę już nic w jego oczach. Może zmęczenie tylko.

– Jak się czujesz? – pyta.

– W porządku.

– Jak brzuch?

– W porządku – powtarzam.

– Mogę obejrzeć?

Kręcę głową. Przez moment patrzymy na siebie wyczekująco.

– Posłuchaj, przepraszam, że byłem dzisiaj trochę oschły, ale praca…

– Praca – przerywam mu. Dlaczego miałby mówić cokolwiek dalej? Wiem, że praca. – Zostawiłeś mnie samego na ulicy i kazałeś zadzwonić do Grzesia, kiedy powiedziałem ci, że cię potrzebuję, bo musiałeś wracać do pracy. – Kiwam głową.

– Nie zostawiłem cię na ulicy – protestuje stanowczo. – Podwiozłem cię samochodem pod same drzwi budynku – przypomina. – Odjąłem sobie przerwę, żeby to zrobić, bo nie chciałem, żeby coś ci się stało w drodze do domu.

– Okej, przepraszam, że nie miałeś przeze mnie czasu na obiad.

– Przestań, nie chciałem, żebyś mnie przepraszał. Zresztą – robi się czerwony – potrzebowałbyś mnie tak bardzo, gdyby Grześ był z tobą?

– Co ty mówisz? – Prostuję się. – Nie chciałem, żeby był ze mną ktokolwiek, chciałem, żebyś ty był ze mną, tak? Ale oczywiście praca.

– Nathan, nie bądź dzieckiem, dobrze wiesz, że nie mogę tak po prostu…

– Nie jestem już dzieckiem.

Te słowa go zatrzymują. Jakby zamiast nacisnąć hamulec, zaciągnął ręczny.

– Przepraszam, w życiu mi to przez myśl nie przeszło – odzywa się po chwili.

– Ale przeszło ci przez usta.

– Wiesz, ja… – próbuje.

– A ja już nie – wtrącam i nie mrugam nawet, gdy omijam go łukiem w drodze do wyjścia.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *