Byłem pewien, że igły w mojej klatce piersiowej były już zbyt głęboko, by je czuć. By jakiekolwiek większe emocje. Miały się już tylko nieznacznie poruszać od czasu do czasu, przypominając, że wciąż są we mnie, i nic więcej. Stabilność.
Wydzieloną strefę bezpieczeństwa opuszczałem wyłącznie na sekundy. Nie więcej. Czasem małe ukłucie podczas uścisku z tatą i tyle. Gwałtowny dyskomfort i powrót za ceglane mury.
Grześ się zamartwiał, a ja myślałem, że oddałbym wszystko, by tak zostało. Ale tamtego dnia, kiedy siedziałem przy biurku mojego taty i powiedziałem, że wszystko jest w porządku, zamiast wykrzyczeć prośbę o pomoc, dotarło do mnie, że skrajność może wrócić. Jak euforia i rozczarowanie wróciły w tamtym momencie.
Gwałtowne i niezauważalne przekroczenie granicy. Odmienne emocje znów mogły być blisko siebie.
Nie było nic pośrednio. Miałem do wyboru dwie ścieżki – stabilność, gdy nic się nie zmieniało, i skrajność, gdy zmieniało się wszystko. Bez przerwy.
Kiedy uświadomiłem sobie, jak dawno nie było we mnie takiego natężenia uczuć, zacząłem tego natychmiast pożądać. Chęć poznania na powrót tego, co miały mi do zaoferowania przeciwległe bieguny, przysłoniła mi wtedy wszystko dookoła. Prawie jakbym był ambitny.
Stałem się odkrywcą. Zacząłem chcieć doświadczać coraz to nowszych i bardziej ekstremalnych przygód, by mi serce drżało podczas. By strącało z siebie igły. Nie powinny czuć się zadomowione, powinny wbijać się raz za razem w mięsień wielkości pięści, stawiając na swoim. Żeby bolało.
– Cieszę się, że ostatnio częściej z nami wychodzisz. – Usłyszałem od Dagmary i odpowiedziałem, że też mnie to cieszy, chociaż tak nie było. Wszyscy się śmialiśmy, a ja nie czułem w tym żadnej radości.
W moim domu nie było już żadnych krzyków. Ani osoby, w której stronę można byłoby je kierować.
– Mama jest z Nikolą w…
– Tak, wiem.
Próbowałem po raz pierwszy rozpłakać się pod małym prysznicem w łazience przypisanej do pokoju numer siedem – bez skutku. Tamtejsza cisza przeżarła mnie na wylot i nawet woda lecąca z zardzewiałej deszczownicy wyłącznie szumiała.
Trudno tańczy się bez muzyki.
Może to był tylko wypadek przy pracy, myślałem. Może organizm się pomylił. Umysł przez moment się zawiesił i nie wiedział, co zrobić, ale już wszystko wróciło na miejsce. Już jest stabilnie. Czerń, biel, niewidzialna granica, tak, jasne, i co z tego? Dlaczego miałbym znowu jakkolwiek na to reagować? Nie byłem już dzieckiem, które nie wiedziało, że to normalne, że sznur ma dwa końce.
Pogodziłem się z brakiem reakcji ponownie. W porządku.
– Kurwa! – wyszło z moich ust, gdy zaciąłem się nożem podczas przekrajania bułki.
Tata wręcz natychmiast zbiegł do kuchni ze swojego gabinetu i szczerze zdziwiony spojrzał w moją stronę, czekając na wyjaśnienia.
– Przepraszam – powiedziałem i pokazałem mu powierzchowną ranę na skórze między kciukiem a palcem wskazującym na usprawiedliwienie. Nie było nawet strużki krwi.
– Takie bolą najbardziej, prawda? – spytał z wyrozumiałym uśmiechem, nie komentując moich słów.
Nie zauważyłem nawet, kiedy wyjął z szafki plaster i przykleił mi go na bolące miejsce.
– Nie będzie jej drażnić powietrze – oznajmił i otarł mi z policzka pojedynczą łzę, a ja właśnie wtedy uświadomiłem sobie, że płaczę.
Szukałem w sobie przykrości i smutku. Przecież musiało być mi przykro, że się zaciąłem. Może byłem na siebie zły? Przecież wykrzyczałem w przestrzeń przekleństwo. A rozczarowanie samym sobą? Czy mama nie byłaby na mnie zła, że nie potrafię przygotować sobie śniadania, mimo że sama nie robi w kuchni nic poza ciągłym czyszczeniem blatów i zlewu?
A może takie niewielkie, niekrwawiące zacięcie to zbyt mało? Może oprócz łez powinny spływać mi smugi krwi po rękach?
– Następnym razem uważaj trochę bardziej, dobrze?
Skinąłem głową.
Wychodziłem z domu ze znajomymi, szukając doświadczeń, a dotarło do mnie nagle, że najbardziej boli w domu. Zawsze najbardziej bolało właśnie tam.
Zamknąłem się w łazience i wsadziłem sobie dwa palce do gardła, prowokując wymioty, ale nic to nie dało i w rezultacie musiałem posłużyć się łyżką. Zacząłem robić to coraz częściej. Nie zawsze w konsekwencji zwymiotowałem, lecz za każdym razem pojawiał się ból i łzy. Nieważne, z jakiego powodu. Robiłem to ciągle i ciągle, jakbym miał pozbyć się nie tyle zawartości mojego żołądka, co jego samego, a zaraz potem wszystkich innych organów. Ciało moje chciało się mnie pozbyć, a ja mu na to pozwalałem.
Klękałem, słysząc szum kamery. Krztusiłem się własną śliną. A potem wychodziłem z domu, kierując się w prawo.