Nathaniel 2008

Nikt nigdy się nie zakradał i nie czaił w ciemnej uliczce ani za gęsto porośniętymi krzakami i nie dostałem nic słodkiego. Wychodziłem z domu tak, jakbym miał iść z wizytą do przyjaciela, i nikt nie patrzył w moją stronę, gdy przekręcałem klucz w drzwiach. Nie pytali, gdzie idę, czy i kiedy wrócę. Ile razy to ich nie było, a ile zainteresowania? A ile pewności w głowach, że skręcając w prawo za bramą, zawsze dotrę wyłącznie do znajomych? Jakby na prawo nie mogło być nic innego.

Trzymając rękę na klamce, zatrzymywałem się zawsze na ułamek sekundy – to był rytuał – i czekałem, aż ktoś zapyta. Jeśliby zapytał, cofnąłbym się z progu.

– Idziesz do Grzesia? – zapytał tata za moimi plecami, a ja zamieniłem się w lodową figurę.

– Tak – odpowiedziałem po chwili zawahania i wyszedłem.

Czasem naprawdę docierałem na boisko, gdzie graliśmy w koszykówkę, a potem siedzieliśmy, prażąc się w pełnym słońcu, rozmawiając o szkole i wszystkich sprawach, którymi musieliśmy się ze sobą podzielić.

Tomek puszczał nam utwory z nowych kaset, które podarował mu tata, a Piotrek opowiadał o przyrodzie.

– Jakim cudem potrafisz rozróżnić mlecza od tego drugiego? – zapytałem go.

– Od mniszka – przypomniał mi, a potem zaczął tłumaczyć. Kiedy byliśmy pod wrażeniem, on zapadał się w czerwoności. – To nie jest nic takiego – mówił.

– Przeciwnie, to jest coś niesamowitego – stwierdzał stanowczo Grześ. Nie znosił jakichkolwiek słów zwątpienia.

Siedzieliśmy raz w cieniu pod gałęziami wielkiego drzewa, kiedy Dagmara pisnęła z podekscytowania, a my podskoczyliśmy gwałtownie, zaskoczeni tym nagłym dźwiękiem.

– Muszę wam o czymś powiedzieć, ale obiecajcie, że nie będziecie się śmiać! – powiedziała z uśmiechem, grożąc nam palcem. Nie wyglądało to poważnie, ale w taki właśnie sposób pokiwaliśmy głowami.

Nie obrzydzało nas trzymanie dziewczyny za rękę, ale żaden z nas jeszcze do tego nie dążył, więc nie wczuliśmy się w sytuację, ale słuchaliśmy uważnie.

– No dobrze, a powiesz nam, o kogo dokładnie chodzi? – zapytał Tomek, a z ust Dagmary wyszło imię, które nikomu z pozostałej trójki nic nie mówiło, a mnie wywierciło dziurę w głowie.

Grześ złapał mnie za ramię, jakbym miał się przewrócić, chociaż siedziałem oparty o pień. Nie zawiesił na mnie swojego badawczego wzroku na dłużej niż parę chwil, ale wystarczyło, bym poczuł ucisk.

Dagmara, widząc ich zdezorientowane miny, zaczęła opisywać człowieka, którego imię wcześniej wypowiedziała, a mój przyjaciel przerwał surowo w momencie, w którym zaczęła mówić o jego dłoniach.

– On jest dorosły – powiedział.

– Wiem – odparła urażona. – Przecież nie mówię, że chcę z nim chodzić. Zresztą też kiedyś będę dorosła. – Grześ zmarszczył brwi. – Och, chodzi mi po prostu o to, że jest bardzo przystojny i wydaje się taki miły.

Człowiek o anielskim imieniu był również anielsko usposobiony i każdy to widział, ja też to widziałem. Z niebieskich jego oczu biła łagodność tak wielka, że nawet kiedy łapał mnie zbyt mocno za nadgarstek, nie mogłem się bać. Bo jak mógłbym?

Czerwona dioda kamery przypominała czerwoną twarz mojej mamy z czasów sprzed stabilności, ale w pokoju numer siedem nikt nigdy nie krzyczał. Nawet ja nie krzyczałem. Nigdy.

Za każdym razem, kiedy przekraczałem próg domu mojego i kierowałem się w stronę działki pełnej maków, zadawałem sobie pytanie, dlaczego w ogóle wychodzę – tak jakbym miał po co wracać – i czasem spychałem je daleko poza świadomość, ale wtedy, kiedy Dagmara powiedziała o tym, że wydaje się taki miły, dotarło do mnie, że taki był.

To mnie nie usprawiedliwiało. Jego serdeczność nie była miską cukierków, które mogłyby…

– To moja wina – powiedziałem Grzesiowi bez kontekstu, a on nie reagował już, bo coraz częściej mówiłem bez.

– Nathan, nie wiem, o co chodzi, ale myślę, że nie, wcale nie twoja. – Więc dlaczego nie zapytasz, Grześ?

Rozpędzałem się w stronę ściany tak, żeby jak najmocniej uderzyć w nią głową, i wbijałem sobie paznokcie w dłoń, aby poczuć, że coś ze mnie schodzi. Nie miałem już czym wymiotować.

Coraz częściej zacinałem się przypadkiem nożem, ale nic ze mnie nie schodziło. Bolało i tyle. Po ostatnim wulgaryzmie już nawet nie krzyczałem, a syk zza zębów przypominał szum.

Wreszcie wydostało się wraz z krwią i poczułem ulgę.

W pokoju numer siedem dowiedziałem się, że nie wolno się ciąć, a ogień ogniem się zwalcza.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *