Grześ

Bezwarunkowa miłość to szczególny rodzaj uczucia, który akceptowany jest jedynie wtedy, kiedy mowa o dzieciach – nawet nie o rodzicach – tak jakby od nikogo innego na świecie prócz matek i ojców nie można było oczekiwać, że mimo wszystko zostanie.

Jakby rodzice musieli kochać, a przecież nie muszą.

– Nie jesteśmy nic winni swoim rodzicom, Nathan, nie mamy wobec nich żadnego obowiązku, jeśli nie zasłużyli na naszą miłość – powiedziałem, a on odparł, że wie. – To oni powinni wziąć za to… – chciałem kontynuować, ale przyjaciel zasłonił mi usta dłonią.

– Okej – powiedział. – Rozumiem.

Każdy rozumiał, a mimo wszystko w swoim życiu spotykałem jedynie osoby, które czuły się winne i odpowiedzialne.

– Ale mój tata – zawahał się. – On naprawdę…

– Ja nie chcę tego słyszeć, Nathan – przerwałem i zamilkł.

Darek był pierwszym człowiekiem, jakiego poznałem, który otwarcie przyznał, że nie żywi do swoich rodziców żadnego poczucia obowiązku. Pierwszym człowiekiem, dla którego los rodziców pozostawał obojętny. To, że Maciek czuł to samo, wiedziałem od zawsze.

– Grześ, nie chcę chodzić z tobą na cmentarz – oznajmił.

– Okej, Maciek, oczywiście, że nie musisz – odparłem i nigdy tam ze mną nie był.

Jestem o krok za Nathanem, mimo że stykamy się ramionami – gdy on robi dwa, ja stawiam jeden. Podążam za jego ciałem, gdziekolwiek się kieruje. To on decyduje o celu naszej podróży, a ja lecę za nim na skrzydłach. Może sam nie wie, dokąd się kieruje, i idzie przed siebie, tam, gdzie go nogi poniosą.

Jesteśmy jedynymi gwiazdami zamkniętymi w galaktyce, otacza nas niewidoczna materia. Orbitujemy przy sobie, jakbyśmy uciekali, a czyn ten miał być naszym remedium na wszystko dookoła.

Wszystko się zgadza – nasze ciała nie dalej od siebie, niż to konieczne i jedno powietrze, którym oddychamy, a dwutlenek węgla gromadzą w sobie te same rosnące dookoła nas rośliny.

Odpoczynek w jego ustach jest propozycją złożoną tak naturalnie, że uśmiecham się w odpowiedzi.

– Jasne – mówię po chwili i siadamy na drewnianej ławce, z której odchodzą brązowe płaty farby i porywane przez wiatr, rozpraszają się po świecie.

Staram się skupić na swoich stopach, które stykają się twardo z kamienną ścieżką, ale nie upadłem jeszcze – niesie mnie.

– Uważasz, że ludzie celowo wybierają sobie marzenia bardzo trudne do zrealizowania? – pyta nagle.

– Marzenia? – Nie wiem, dlaczego wyrwało mi się to z ust, bo słyszałem, co powiedział, ale kiwa głową i mam już pewność. – Dlaczego mieliby to robić?

– Bo tylko myśl, że kiedyś mogą je spełnić, trzyma ich przy życiu? – Wzrusza ramionami.

Między nami są tylko pytania i żadnych odpowiedzi – dzielimy się wątpliwościami, bo żaden z nas nic nie wie, a teraz nie wiemy razem.

– Pomyśl – mówi i odwraca się w moją stronę. – Życzenie ma to do siebie, że gdy tylko zostanie wypowiedziane, zaczyna tykać czas, dlatego się śpieszymy – tłumaczy. – Ale może prawda jest taka, że tylko udajemy pośpiech? Może w rzeczywistości wybieramy jak najdłuższe ścieżki, żeby nie musieć kończyć podróży? – wykłada mi swoje myśli i już nie rozmawiamy o ludziach, jakbyśmy do nich nie należeli. Nie jesteśmy już gwiazdami – mamy kości.

– Często mówi się, że liczy się nie sam cel, a droga do niego – zauważam. – Może więc nie chcemy go osiągnąć, aby dłużej czerpać z procesu? – zgaduję.

– A może – tym razem to on czyta w myślach ludzkości – jeśli spełniamy marzenie, to tracimy sens życia i dlatego tego nie robimy?

– Myślisz? – pytam ze sceptycyzmem, który zauważa. – To chyba zależy od marzenia. Jasne, że nie można go raczej zmierzyć i każdy ma inne priorytety, ale nie chodzi mi teraz o to, że ktoś chciałby mieć dach nad głową, a kto inny nowy samochód, raczej o fakt, że na przestrzeni życia mamy dość sporo tych marzeń, większych i mniejszych. Jeśli jako dzieci dostaliśmy jakąś wymarzoną zabawkę, to przecież nie straciliśmy sensu życia. – Przez chwilę między nami jest cisza, a potem uświadamiam sobie nasz potencjalny błąd. – Może mylimy pojęcia? – Nathan zerka na mnie z pytającym wyrazem twarzy. – Używamy słów „cel” i „marzenie” zamiennie i może właśnie w tym błąd? Może marzenie powinno być poza naszym zasięgiem z tego powodu, który przytoczyłeś na początku? Marzenie byłoby naszym sensem życia w tym rozumieniu, a cel to coś, do czego otwarcie dążymy.

– A nie na odwrót? – Uśmiecha się.

– Sam nie wiem. – Odwzajemniam jego uśmiech.

– Chyba się pogubiliśmy – śmieje się cicho, a ja jestem szczęśliwy, bo nawet jeśli się zgubiliśmy, to jesteśmy w tym razem.

– Myślę, że między sobą możemy ustalić własne definicje – stwierdzam.

Przyjaciel kiwa głową, zgadzając się z moim stwierdzeniem.

– Okej, a gdyby marzenie, rozumiane jako życiowy cel, jednak się spełniło? – pyta. – W pierwszej chwili pojawiałaby się euforia, ale potem nie byłoby nic, bo przecież nie ma już sensu iść dalej.

– Nathan, myślisz o tym z konkretnego powodu? – kolejne pytanie, jedno za drugim.

Wzrusza ramionami i już nic nie mówimy na ten temat. Już w ogóle nic nie mówimy.

Wstajemy z ławki i wracamy do jego mieszkania, nie korzystając z żadnych skrótów po drodze. Chciałbym wierzyć, że tak właśnie wybiera, że robi to celowo, z zamiarem – nie z roztargnienia.

Docieramy do jego mieszkania na czwartym piętrze i kiedy odwraca się od zamkniętych drzwi w moją stronę, już wiem.

– Weź mnie za ręce – mówię spokojnie i sam go za nie chwytam. – Usiądźmy. – Kieruję jego ciało na schody i zajmuję miejsce dwa stopnie niżej, aby mnie widział. Oddycha coraz ciężej i wiem, że jest miną, która lada moment może wybuchnąć. – To przeminie – mówię z łagodną pewnością. – Uporałeś się z tym wcześniej i teraz też dasz sobie radę, a ja jestem przy tobie i będę tutaj, dopóki to się nie skończy – zapewniam. Puszcza jedną dłonią i łapie się za serce, które zapewne próbuje mu się z niej wyrwać. – Postaraj się oddychać powoli i głęboko, zrobimy to razem, okej? – Zaczynam oddychać i widzę, że naprawdę stara się to robić wspólnie ze mną, ale jego wdechy są w skali naszych kroków – dwa do jednego. Nie zauważyłem, kiedy dokładnie zaczął się pocić, ale w tym momencie z jego włosów spływają po czole duże krople potu. Ścieram je ręką, dopóki jej nie odrzuca. Powinienem odwrócić jego uwagę od tego, co się dzieje w jego głowie i z jego ciałem, ale sam nie potrafię tego zrobić. – Może wejdziemy do mieszkania? – proponuję, aby zmusić go do minimalnej aktywności fizycznej, ale Nathan zaczyna się dusić. – Spokojnie – mówię i naprawdę staram się robić to w ten sposób. – Oddychamy. – I oddycham z nim.

Atak duszności kończy się szybko i teraz Nathan jedynie drży.

– Kręci mi się w głowie – mówi słabo i kładzie sobie ją na kolanach.

Słyszę, że łka, podejrzewam, że ze zmęczenia.

– Skupimy uwagę na czymś innym? Może…

– Przestań – przerywa mi. – Już nic nie mów. – I płacze, a co jakiś czas jego ciałem wstrząsa dreszcz.

Siedzę przy nim i czekam. On uspokaja się sam. Wstaje tak gwałtownie, że w pierwszej chwili podskakuję wraz z nim. Szybko otwiera mieszkanie i wchodzi do środka.

– Wszystko w porządku? – pytam, idąc za nim, ale on nie odpowiada, tylko zatrzaskuje za nami drzwi z ogromną siłą.

Widzę po nim, że atak się nie skończył, że wciąż tli się w jego wnętrzu, że nie panuje do końca nad ciałem i zbiera go na wymioty.

Ledwo jest w stanie stawiać nogi, a kiedy dochodzi do kanapy, kładzie się na niej, przyciskając poduszkę do twarzy.

– Nathan, może ją zdejmij z twarzy, co? – sugeruję, wziąwszy pod uwagę jego problem z oddychaniem.

Faktycznie ją odsuwa – to mnie cieszy, bo znaczy, że słyszy moje słowa, ale kiedy widzę jego twarz, wiem, że się w nim gotuje. Wstaje równie gwałtownie jak ze schodów przed drzwiami i idzie pod prysznic. Nie odzywa się do mnie słowem, mimo że staram się go zatrzymać. Zaciska szczękę tak mocno, że mógłby wcisnąć sobie zęby do środka.

Wychodzi z łazienki po paru minutach, w mokrej koszulce. Woda ścieka mu po włosach i karku. Po chwili jest w kuchni. Wszystko robi szybko – tak, że prawie za nim nie nadążam – i ze złością. Każda szklanka jest na granicy potłuczenia, gdy chowa ją do szafki, a talerze, które wyciąga ze zmywarki, prawie lądują na podłodze.

– Jesteś zły? – pytam, a on odwraca się w moją stronę ze łzami w oczach, przez chwilę stoi w bezruchu i słyszę tylko drżenie jego zębów. Potem zaczyna krzyczeć.

Jego słowa są niekonkretne, jest rozczarowany atakiem paniki, tym, że musiałem przy nim być, tym, że reagowałem, tym, że nie ma tu Leona, kiedy tego potrzebuje, bo nigdy go nie ma, a Nathan jest beznadziejny i to dlatego, bo nic nigdy mu nie wychodzi. Krzyczy na siebie, na Leona, na mnie, na zbyt ciężkie powietrze i moje lekkie serce na spacerze.

Podchodzę do niego, chcąc zabrać mu szklany dzbanek z ręki, ale on jest zły i rzuca nim w moją stronę.

Kiedy trafia on w moje ramię i rozbija się na podłodze, twarz Nathana momentalnie zmienia swój wyraz.

– Przepraszam – wyrzuca z siebie, jakby był w szoku, że to zrobił, a ja od początku wiedziałem, że tak będzie, jakby otworzył zmywarkę tylko po to, żeby czymś rzucić. – Grześ, przepraszam, tak strasznie mi przykro. – Klęka przede mną, aby pozbierać odłamki rozbitego naczynia i kajać się na kolanach, więc i ja klękam.

– W porządku, Nathan – odpieram. – Nic się nie stało.

– Rzuciłem w ciebie – przypomina, jakby był pewien, że nie wiem, co mówię.

– To nieważne.

– Bardzo mi przykro, tak strasznie cię przepraszam. Grześ, ja tak bardzo…

– Nathan – przerywam mu i chwytam za jego twarz, żeby w końcu na mnie spojrzał. – Nic się nie stało. – Patrzymy sobie w oczy, w jego widzę strach, jakby myślał, że zaraz go uderzę, więc przytulam go, aby wiedział, gdzie znajdują się moje ręce, i czując odłamek porcelany w nodze, wyznaję mu miłość.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *