Widzę, że w środku cały się trzęsie. Jest przestraszony, sunie się z kąta w kąt, jakby obawiał się zbyt długo zostać w jednym miejscu. Zbliża ramiona jak najbardziej do ciała, aby nie musieć zajmować ani milimetra przestrzeni więcej, niż jest to konieczne.
Porusza się blisko ścian, nie chcąc stanąć nikomu na drodze, choć jesteśmy w mieszkaniu tylko we dwoje, a ja w przeciwieństwie do niego nie zbliżam się nawet do krawędzi. Stopy unosi bardzo powoli, jakby nie chciał dać po sobie poznać, że w ogóle zmienia swoje położenie – to też robi bezszelestnie.
Nie podnosi wzroku z podłogi, ale oczy ma tak nienaturalnie szeroko otwarte, że zapewne widzi wszystko dookoła. Co jakiś czas nerwowo rozgląda się na boki, poruszając przy tym wyłącznie źrenicami. Jest czujny – jakikolwiek szmer mógłby zmusić go do natychmiastowej ucieczki albo zamknięcia oczu i skulenia się w sobie.
Przy tym wszystkim ledwo oddycha.
– Nathan, coś się dzieje? – pytam, bo mimo że ciągle coś się dzieje i coś ewidentnie ma wpływ na jego zachowanie, on może twierdzić inaczej. Może twierdzić, że nic się nie musi dziać, żeby się tak zachowywał, żeby był czujny i napięty, że za parę chwil może być zupełnie inaczej i to też zadzieje się kompletnie bez żadnego powodu, ale ja wiem, że musi. Za moment może mieć oczy skierowane przed siebie, a ton jego głosu zmieni się w pewniejszy niż ten, którego używa w tym momencie, aby mnie przeprosić, i chociaż sam wtedy stwierdzi, że nie stało się nic pomiędzy – wiem, że coś musiało.
Nathan mnie przeprasza i spuszcza głowę jeszcze niżej. Za każdym razem, kiedy to robi, w mojej głowie pojawia się pytanie: jak to w ogóle możliwe, że można niżej?. Ale można, wciąż mi to udowadnia i nawet teraz, kiedy jego podbródek zaciska się na szyi, wiem, że to jeszcze nie jest maksymalne pochylenie, że jego twarz może być przy samej podłodze.
Z jego ust nie mogło wyjść nic innego niż słowa skruchy – od początku wiedziałem, że usłyszę właśnie to.
Parę godzin temu, kiedy na zewnątrz było jeszcze ciemno, a ja przyszedłem tu po raz pierwszy tego dnia, wpadł w panikę. Uspokojenie go nie zajęło nam wiele czasu – tak jakby w ogóle zajmowało to jakiś czas, który moglibyśmy spożytkować jakkolwiek inaczej – parę razy uderzył rękami w ścianę, potem mu je przytrzymałem, aby nie zrobił sobie krzywdy, bo zaczął rozdrapywać ledwo zagojone rany. Nie musiałem robić tego nawet zbyt mocno, bo ledwo miał siłę. Potem krzyknął – wyjątkowo raz, bo zabrakło mu powietrza. Nie jestem nawet pewny, czy krzyczał tak długo, jak chciał, czy płuca odmówiły mu posłuszeństwa. Zaraz po tym wstrzymał oddech na kilka sekund, jakby chciał tym razem sam zadecydować o tym, że nie oddycha. Jego twarz poczerwieniała – wcześniej był bardzo blady i można było odnieść wrażenie, że nagle wróciło mu krążenie – po czym zasnął. Po prostu zamknął oczy i osunął się na podłogę.
Wtedy to ja zacząłem wpadać w panikę, ale Leon był tam ze mną i widziałem, że był spokojny, więc starałem się zachować w sobie zimną krew jak on.
– Zasnął – stwierdził i wziął go na ręce, żeby przenieść na łóżko.
– A co, jeśli… – chciałem zapytać, a co, jeśli umiera, mimo że jego oddech był równiejszy niż zwykle. Może właśnie to najbardziej mnie przestraszyło, że równo oddychał. Leon wpatrywał się we mnie, czekając na moje pytanie, a ja nie mogłem go dokończyć, bo nie potrafiło mi to przejść przy nim przez usta. – Co, jeśli zemdlał? – zapytałem więc, bo nie wiedziałem, czym innym mógłbym zastąpić swoje wcześniejsze wątpliwości.
– Nie, w porządku, po prostu zmęczył się tym wybuchem – uspokoił mnie i pomógł wstać na równe nogi, jakby widział, że ogarnia mnie panika, jak Nathana przed momentem. – Wszystko z nim dobrze – powtórzył i dopiero po chwili puścił moje ramiona.
Kiedy Nathan się obudził, natychmiast zaczął przepraszać. Przecierał oczy pięściami jak dziecko i ze wciąż spuszczoną głowo przepraszał nas, a my wyjaśnialiśmy, że przecież nie ma za co, że nie jego wina. Odtwarzaliśmy tę scenę jak zwykle i nie doszliśmy jak zwykle do porozumienia. W końcu przestał się powtarzać, kiedy uznał, że zezłościł nas już wystarczająco, więc lepiej zamilknąć.
Mówił szybko, miał przerażony i rozbiegany wzrok, jakby się jeszcze do końca nie obudził. Sięgnął po chusteczkę higieniczną, którą mu podawał Leon, i przecierając nos, powiedział, że jesteśmy złotymi ludźmi.
– Nie macie mi tego za złe, bo jesteście złotymi i cierpliwymi ludźmi. – Zacisnąłem pięści. – Nie zasługuję na was.
– Co ty mówisz, przecież nic się nie stało – powiedział Leon i objął go mocno.
To nie była prawda – zawsze się coś dzieje.
– Usiądziesz ze mną? – pytam, mieszając herbatę na przemian w każdą stronę, a on kiwa głową, bo nie ma w sobie siły, aby się nie zgodzić, choćby chciał. Podnieść lekko głowę i opuścić ją z powrotem jest łatwiej, niż nią pokręcić. Kiedy jest już przy mnie, zadaję mu kolejne pytanie: – O czym myślisz? – Tak jakbym miał pewność, że musi to wiedzieć.
Zaciska usta, ale nie zagryza sobie warg. Jeszcze. Toczy ze sobą jakąś wewnętrzną walkę. Może chodzi w niej o odpowiedź na moje pytanie, może nie chce mi się zwierzyć albo nie potrafi tego zrobić. Może jest gdzieś daleko i w ogóle mnie nie usłyszał.
– Po prostu – zaczyna w końcu, ale zaraz kręci głową, bo znalazł na to siłę. Wydaje się, że karci się w duchu za to, na jaki, w swoim mniemaniu, skrajnie bezsensowny wpadł pomysł. – Jest mi smutno. – Marszczy brwi niemal równocześnie z wypowiedzeniem tych słów. Nie są dobre. Obaj zdaliśmy sobie z tego sprawę, jeszcze kiedy zaczynał je wymawiać, ale dopiero teraz krzywi się na ich dźwięk i znowu sprawia wrażenie, jakby krytykował się za swoją nieostrożność i nieuwagę. – Jest mi tak przykro i… – przerywa, bo nie ma sensu ciągnąć czegoś, co jest nieprawdą.
Nie kłamie celowo, ale dopiero po czasie uświadamia sobie, że nie jest szczery. Nie chodzi w tym o mnie, sam nie wie, jaka jest prawda.
Podskakuje gwałtownie na krześle i odwraca głowę szybko za siebie, choć nie doszedł stamtąd żaden dźwięk – ani nagły, ani nawet minimalny. Żaden zegar nie wisi w tym mieszkaniu i nie tyka.
– Jest ci smutno, czy jesteś przestraszony? – pytam, chcąc mu pomóc.
Ogląda się za siebie jeszcze parę razy, ale za każdym kolejnym stara się to robić coraz delikatniej, żebym nie dostrzegał tego prawie jak jego unoszących się stóp i oddechu.
– Nie można być przestraszonym cały czas – odpowiada, uśmiechając się lekko bez jakiejkolwiek pewności. Nawet nie próbuje sobie jej wmówić, tym razem od samego początku wie, że kłamie, i tym razem z premedytacją. – Jestem niewystarczający, Grześ – wyznaje. – Niewystarczający, by być szczęśliwym. Nie zasługuję na to. Może to właśnie dlatego się boję. – Wie, że to nieprawda, i mówi to z nieśmiałym uśmiechem, jakby opowiadał mi żart i bał się, że mi się on nie spodoba. Wie, że zaprzeczę jego słowom równie szybko albo i szybciej, niż on wyrzucił je z siebie, i obaj wiemy, że zaraz potem mnie przeprosi, dlatego sobie to darujemy, to on nam daruje. – Nie, nieprawda, każdy zasługuje – wyciąga mi słowa z ust. – Jasne, że tak. To oczywiste. To wcale może nie jest strach do końca. – Trzyma swoje dłonie między kolanami, jakby je powstrzymywał od nerwowych ruchów. Nie kontroluje oddechu. – Ja jestem po prostu źle zakodowany. – Uśmiecha się coraz szerzej. – Ale wpisanie innego kodu do maszyny jest prostsze. Mnie nie da się zresetować i wbić na klawiaturze nowych zasad, które by mną rządziły. – Śmieje się już zupełnie. – Czasami, kiedy się budzę, czuję się, jak gdybym był kimś innym zupełnie, bo zasypiam smutny, a budzę się skrajnie podekscytowany, ale to takie głupie, bo przecież wciąż to ja tylko – nie panuje nad tym, co mówi. Może się już nawet nie słyszy.
– Co się dzieje, Nathan? – Chcę, żeby się zatrzymał, żeby pomyślał i znalazł odpowiedź albo przynajmniej spróbował i zobaczył, dlaczego pytam.
To działa – zatrzymuje się, uspokaja oddech i rozgląda dookoła, utwierdzając się w przekonaniu, że jest bezpieczny. Wierzę, że tak jest, bo źrenice zwężają się w jego oczach i nie napina już tak mocno swojego ciała. Rozluźnia ręce i wyciąga je spod ucisku.
Kiedy przyszedłem, przywitał się ze mną przez wyciągnięcie dłoni – myślę o tym teraz, czekając na niego, i to boli, bo nie pamiętam, kiedy ostatnim razem uścisnęliśmy je sobie w taki sposób. Mniej by mnie to bolało, gdybyśmy się w ogóle ze sobą nie przywitali, gdybym tylko wszedł do jego mieszkania jak do siebie i usiadł w jego salonie, jakby był mój, ale on wyciągnął do mnie rękę.
Staram się wyrzucić z głowy obraz przyjaciela, witającego mnie w progu z wyciągniętą przed siebie ręką, ale zerkam na jego dłoń i widzę tylko to. Wolałbym, żeby mnie nie wpuścił, przepędził spod drzwi, bo obojętność nie złości. Ale on właśnie z obojętnością uścisnął mi rękę – bez poruszającej lekkości ani stanowczej siły. Utrzymał je ze sobą przez sekundy, których nie wyliczył.
Nie przestraszył się mnie, kiedy pojawiłem się przed drzwiami, kiedy wchodziłem ani kiedy siedziałem przy nim, pytając, jak się czuje – byłem mu obojętny.
Pytam, co się dzieje, a Nathan wpatruje się we mnie załzawionymi oczami, ale we łzach tych nie ma mnie.
– Jestem zmęczony, Grześ – odzywa się. – Nie chcę się już bać.
– Może…
– Chcę umrzeć – nie daje mi dokończyć. Jego wyraz twarzy się zmienił, jest zimny, oczy ma bez wyrazu, a ciało rozluźnione, jak nigdy.
Czekam i on też to robi. Czeka, co powiem, a ja, aż cokolwiek wyjdzie z moich ust.
– Nie na mojej warcie. – Wzruszam ramionami, bo nie wiem, co mógłbym zrobić innego.
– To z niej zejdź, Grześ – odpiera ze znudzeniem. – Po prostu już sobie idź – dodaje, więc wychodzę, chociaż wolałbym, żeby mnie wyrzucił za drzwi.