Nathaniel 2011

Moje sny były podobne. Wszystkie do siebie nawzajem. Chaotyczne i nieniosące za sobą żadnych historii – a przynajmniej rankami nie potrafiłem przypomnieć sobie żadnej z nich – tylko chęć wydrapania sobie dziury w dłoniach, aby upewnić się, że mam kości.

Budziłem się z krzykiem w głowie, nie na ustach. I czułem, że pode mną było już tylko jądro ziemi. Przyciągało mnie ono tak silnie, że choćbym skoczyć próbował – nie dałbym rady, więc po co?

Zapadałem się coraz głębiej. Może miałem nadzieję i prosiłem, by mnie pochłonęło, bo się zawsze wraca na grunt przecież. Gdziekolwiek był.

Dookoła otaczał mnie mur i w ciągu dnia myślałem o tym, że mógłbym być kimś innym. Kimś, kto znajduje odpowiedzi i kto wiedziałby, że mur ten przebić można z łatwością, otwierając oczy. I tyle.

Niepokój czułem pod skórą i chciałem się pozbyć go stamtąd. Nic nie wisiało w powietrzu – tlen i azot nie utrzymałyby liny duszącej człowieka.

Krzyk był we mnie, nade mną i wszędzie. I się nie kończył. Nie czułem się bezpiecznie we własnej głowie, a zmuszono mnie, bym w niej był.

Budziłem się w piwnicy bez okien. Mogłyby być przecież u góry, z kratami, jak w lochach, żebym widział stopy ludzi kroczących tam po zbyt długiej trawie – jak dawno jej nie kosił? – ale ich nie było. Miałbym wtedy pewność, że wciąż się zapadam, bo by były z każdą sekundą coraz wyżej, i dostrzegałbym za nimi korzenie palących się kwiatów, ale ich nie było. Okna ani ludzi za nim, tylko betonowa posadzka pode mną.

Zacząłem kopać, jakbym chciał przyśpieszyć moją śmierć wśród płomieni. Czy dotarłbym aż tam?

Paznokcie i kostki palców zaczynały krwawić, a ja oblizywałem tę krew i nie czułem metalicznego smaku. Może powinienem więcej?

Nie wiedziałem, dokąd próbowałem się dostać. Czy zamiast kopać, nie powinienem spróbować się wspiąć? Ciśnienie pozbawiło mnie słuchu i w pewnym momencie już nikt nie krzyczał. Tylko maki migały mi w oczach.

Nie rejestrowałem momentów, kiedy przestawałem drapać. Jak kiedy zaczynałem uderzać czołem o ścianę.

– On wciąż uderza głową o futrynę – poinformował Grześ mojego tatę, gdy myślał, że śpię. I może ja również tak myślałem. A może właśnie tak było.

Z blizny na prawej skroni – którą wciąż mam – zaczynała spływać krew – zawsze tylko stamtąd, choć nie uderzałem jedynie tą stroną głowy. A może właśnie tak było.

Krew lała się na podłogę i mieszała z wszechobecnym kurzem, tworząc brudną plamę w miejscu, gdzie wcześniej zdarłem sobie paznokcie, ale nie drogę ucieczki.

Kałuża nie przestawała się powiększać, a mnie może przez myśl przechodziło, że było jej zbyt dużo – ile litrów krwi jest w człowieku? Może organizm mój postanowił się jej pozbyć. W porządku.

Maki nie pachniały.

Ktoś stale schodził po schodach, których nie było. A ja nie potrafiłem sprecyzować, z której strony dochodziły do mnie dźwięki – z prawej, z lewej, czy z głowy mojej, skoro nie miałem słuchu już ani zapachu.

Budziłem się z zaciekami na twarzy, jakobym był szklanką.

– Masz puste oczy – skomentował. To ostatnie co powiedział, nim włączył kamerę i mnie na stałe pozbawił zdolności słyszenia ciszy.

I może to dlatego wciąż kopałem tę dziurę – żeby się rozbić.

Budziłem się z bólem. Nie wiedziałem skąd pochodzi, czy z krwawiącej głowy, czy z okaleczonych paznokci, a może ze stóp moich, w które się wbijały gwoździe.

Nabierałem powietrza tak mocno, jakby miało mi wypełnić całą tę pustkę, która została mi w organizmie po pozbyciu się z niego krwi. Nic nie było już betonowe wtedy, a na łóżku siedział tata i powtarzał, że to tylko sen.

Zły sen – zawsze nazywał to w ten sposób, choć nie miał pojęcia, czy nie śniło mi się coś dobrego. Bo może faktycznie rzuciłem się w przepaść?

– Spróbuj jeszcze zasnąć – prosił.

– Skąd wiesz, że nie śpię już? – pytałem. – Ja tego nie wiem. – Oddech mój przyśpieszał.

– Spokojnie, Nathan – mówił, kiedy nakrywał mnie kołdrą i głaskał po głowie. – To się już skończyło – dodał pewnego razu, jak gdyby był pewien, że to się skończy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *