Wąska uliczka między budynkami prowadzi mnie w stronę cmentarza. W jednej ręce trzymam znicz, w drugiej zerwane z ogrodu kwiaty. Pogoda jest tak nijaka, że śmiało można byłoby stwierdzić, że w ogóle jej nie ma. Przekraczam bramę i nie pada deszcz ani nie ma kałuż po niedawnej ulewie, słońce prawie nie świeci, a drzewa nie poruszają się, bo wiatr też nie wieje.
Za życia rodziców nie stawiałem nikomu zniczy i myślałem, że w miejscu, gdzie pochowani są ludzie, zawsze pada, a wiatr rozwiewa włosy, bo śmierć jest smutna, więc pogoda też musiała taka być, ale teraz już wiem, że niebo nie płacze po dwójce ludzi.
Płyty nagrobne są pełne wazonów, niektóre z nich są potłuczone; świec, zapalonych i nie; oraz roślin – w większości wyschniętych, reszta z plastiku. Grób, w którym spoczywają moi rodzice, nie jest na końcu cmentarza ani na jego początku, nie mieści się w żadnym wyjątkowym miejscu; jest położony pośród dziesiątek innych grobów. Nie ma przed nim ławki, na której mógłbym usiąść i patrzeć na marmur, ani drzewa, z którego jesienią mogłyby na niego opadać liście.
Wymieniam kwiaty na te, które przyniosłem, i zapalam znicz – jeden, bo ich serca iskrzyły wspólnie. Poprzednie, zwiędnięte już, kwiaty i szkło ze świecą kładę obok, aby wziąć je ze sobą, gdy będę wracać.
Oprócz mnie nikt tu nie przychodzi, nikt nie siada na suchej trawie przed nagrobkiem, nie patrzy na nazwisko – może zerka tylko przelotnie w drodze do grobów, o które się troszczy – i nie widzi w nim swoich bliskich. Jeden znicz i parę kwiatów – nic więcej, nie tak jak dookoła, gdzie sztuczne bukiety są poustawiane nawet na ziemi przy grobie, bo nie mieszczą się na wyznaczonym do tego miejscu.
Nie rozmawiam z rodzicami, od kiedy nie żyją – często w mojej głowie pojawiają się należące do nich słowa, ale nie dyskutuję, bo jaki jest sens? Ślina nie przynosi mi żadnych słów, kiedy siedzę przed marmurową płytą.
Przez chwilę czuję ból głowy i przeszywające zimno przebiegające mi po plecach. Wzdrygam się, ale oba nieprzyjemne uczucia na szczęście szybko mijają.
Siedzę bezczynnie jeszcze przez jakiś czas, skupiając się na oddechu. W końcu jednak wstaję i otrzepuję nogawki. Robię to szybko, jednak bez jakiejkolwiek determinacji, po prostu jest coś, co muszę zrobić natychmiast, z pewnością.
Wsiadam do samochodu i nie włączam radia ani żadnych płyt – w mojej głowie jest wystarczająco głośno.
W bibliotece przeglądam losowe publikacje, parę z nich ląduje na moim przedramieniu i wspólnie z nimi ruszam do stolika pośrodku pomieszczenia. Już po paru stronach książki, po którą sięgam w pierwszej kolejności, dociera do mnie, że miałem z nią już do czynienia, więc odkładam ją na bok i biorę się za drugą. Ta daje mi mnóstwo informacji, ale większość z nich rysuje się wyraźnie w mojej pamięci. Wcześniej o nich nie pamiętałem, lecz teraz się poruszyły, dały o sobie znać. Przypomniałem sobie, że gdzieś tam są, gotowe do ujawnienia się. Teraz, dzięki ponownemu ich poznaniu, będą częściej pojawiać się w świadomości.
Zerkam na spis treści w trzeciej książce i dostrzegam ciekawy tytuł jednego rozdziału, od razu więc wertuję ją, aż docieram do wspomnianej strony i czytam. Faktycznie, liczby te są interesujące i wykazują tyle niesamowitych rzeczy, że chłonę je z otwartymi ustami.
Książkę z niebiesko-żółtą okładką otwieram po raz setny, biorę ją ze sobą do stołu za każdym razem, kiedy tu przychodzę, i zawsze wzbogaca mnie ona o nowe informacje. Jej objętość upewnia mnie, że będę mógł korzystać z niej jeszcze wiele lat, a i nawet po tym czasie, znając siebie, nie będę miał dość.
Słyszę dochodzące zza pleców przeprosiny i rzucam automatycznie, że nic się nie stało, choć nie wiem, o co chodzi, przez moment przebiega mi przez myśl, że ktoś zahaczył o mnie w drodze do swojego miejsca, ale nic nie poczułem. Rzadko czuję, kiedy szukam.
Dochodzą do mnie jeszcze jakieś dźwięki i nie potrafię sprecyzować, czy należą one do osoby, czy samochodów za oknem, a może do wózków, sunących się po podłodze – to mogą być też przerzucane strony.
Odtrącam czyjąś rękę z mojego ramienia, bo ogranicza moje ruchy, kiedy staram się sięgnąć po kolejną lekturę. Notuję w głowie, że zostało mi ich już bardzo mało. Chcę powiedzieć Maćkowi, żeby odszedł, bo jestem zajęty, ale wtedy dociera do mnie kobiecy głos.
– Przepraszam – powtarza, jakby była Nathanem, choć robi to zdecydowanie głośniej niż on.
– Nie teraz – mówię to samo, co usłyszałby ode mnie mój brat. – Jestem zajęty.
Kiedy wychodzą ze mnie słowa, nagle nie potrafię się na nowo wdrożyć w pracę. Podpieram swoją głowę na splecionych rękach, jakbym wznosił do nieba prośby o brak bólu i właśnie to robię, bo czuję, że spadam.
To za wcześnie, powinienem zrobić jeszcze dużo, zanim mnie dopadnie, ale już nie mogę.
– Proszę mi wybaczyć – odzywa się wciąż stojąca przy mnie kobieta, tak oficjalnie, że już nie tylko wystrój tego budynku sprawia wrażenie cofniętego w czasie. – Widziałam, że usilnie próbuje pan coś znaleźć, pomyślałam więc, że pomogę. – Uśmiecha się do mnie, a ja odwzajemniam ten uśmiech, mając nadzieję, że po mojej twarzy nie widać jeszcze, jaki sprawia mi to ból. – Czego pan szuka? – pyta i nieśmiało dosiada się do mnie. Czeka na odpowiedź, siedząc na krześle tuż obok.
Zadaję sobie to samo pytanie – czego szukam? – i nie potrafię znaleźć na nie odpowiedzi, więc może to właśnie do niej próbuję dotrzeć? Może chciałbym wiedzieć, dlaczego to robię i co takiego sprawia, że potrafię?
– Sam nie wiem – odpowiadam zgodnie z prawdą. – Lubię dowiadywać się najróżniejszych rzeczy – wypowiadam to zdanie po raz setny i wciąż nie wiem, czy to nie kłamstwo. Czy po tylu powtórzeniach to już prawda, czy muszę pożyć z nim dłużej?
– Rozumiem. – Uśmiecha się serdecznie i wstaje powoli. – Gdyby była panu potrzebna pomoc, to proszę mówić, znam rozkład tych półek jak własną kieszeń. – Przystaje. – Czy te mogę już panu zabrać? Wydaje się, że już je pan przejrzał – pyta, a ja kiwam głową.
– Może już pani zabrać je wszystkie – mówię, czując, że zbiera mi się na wymioty. – Bardzo dziękuję – dodaję.
Nie pyta, czy źle się czuję, więc staram się tego nie okazywać. Postanawiam jeszcze przez moment posiedzieć, a potem skierować się do samochodu – wrócić do domu i zasnąć.
Mija krótka chwila, zanim w końcu zdobywam się na wstanie na równe nogi, zerkam na drzwi, by stwierdzić, jak duży dystans mnie od nich dzieli i gdzie ewentualnie po drodze jestem w stanie zrobić sobie krótką przerwę, i czy to nie będzie wyglądać zbyt niepokojąco, jeżeli usiądę po paru metrach.
Drzwi biblioteki się otwierają i widzę w nich Kubę. Nie wiem, czy to ulga, czy inne uczucie każe mi usiąść z powrotem na krzesło, z którego dopiero co wstałem, ale to właśnie robię i oddycham.
– Dzwoniłem – mówi, gdy jest blisko mnie.
Nie zdążam zareagować, kiedy chwyta mój telefon i uruchamia wyświetlacz, a tam pojawia się komunikat o paru nieodebranych od niego połączeniach. Pokazuje mi go, ale nie za blisko twarzy, bo widzi, że mnie boli i nie potrzebuję jasnego światła przy źrenicach.
– Przepraszam, Kuba, byłem…
– Zamroczony – dokańcza za mnie. – Tak, domyśliłem się, dlatego jestem – oznajmia i łapie mnie mocno za ramię, chowając mój telefon do swojej kieszeni.
Zasypiam mu prawie w samochodzie, gdy jedziemy do jego domu.
– Mój samochód – mamroczę pod nosem, przypominając sobie o nim, jakby było to teraz najważniejsze, aby nie zostawiać go na parkingu przed biblioteką.
– Potem się po niego przejdę – deklaruje się Kuba.
Kiedy stajemy pod jego domem, prawie zanosi mnie na rękach do salonu i pomaga mi się położyć.
– Herbata – mówi i kładzie ją przy mnie. – Tabletki – wyciąga mi je z plecaka i wysypuje na rękę. – I spać – rozkazuje.
Śmieję się lekko pod nosem. Przysłonił nawet zasłony, jak zawsze to robimy.
Budzę się i rozglądam dokoła: żadnych mroczków, żadnych oczu, wciskających się w głąb czaszki.
– Jak się czujesz? – pyta siedzący na fotelu Kuba.
– Dobrze – odpowiadam, a on kiwa głową, jakby mówił, że to dobrze, tak miało być i tego się spodziewał.
Nie trzyma nic w rękach, nie był niczym zajęty, kiedy spałem.
– Twój samochód jest już u ciebie. Maciek się martwił, ale już go uspokoiłem. Nathan dzwonił, powiedziałem mu, że śpisz – raportuje.
– Dziękuję, Kuba. Za to, że w ogóle przyszedłeś. – Biorę łyk herbaty. Parzy mi język, jakby została zrobiona przed momentem, bo wiedział, że kiedy się obudzę, będę oczekiwać gorącego napoju.
Kuba siedzi w fotelu w bardzo zrelaksowanej pozycji, jednak jego twarz jest napięta.
– Czego się dowiedziałeś? – pyta, czym mnie zaskakuje.
– W jakim sensie?
– W bibliotece – precyzuje. – Czytałeś coś, pewnie jakieś ciekawe rzeczy – zgaduje. – Opowiedz mi o nich.
Nikt oprócz Nathana nigdy o to nie pytał. Informacje, które gromadziłem w sobie, kiedy byłem w stanie chwilowego zaćmienia, zawsze wychodziły w rozmowie naturalnie, kiedy ktoś poruszył jakiś wątek, ale dotychczas nikt sam z siebie nie pytał.
– Czytałem o… – Jestem zmieszany, a jego wzrok nie pomaga, choć wiem, że mnie nie ocenia. – Wielu rzeczach – odpowiadam wymijająco. – Na różne tematy – dodaję już pewniej. On sprawia wrażenie, że wciąż czeka, aż powiem coś więcej.
– Na przykład? – dopytuje. – Zaimponuj mi jakąś ciekawostką – prosi, jakby stawiał mi wyzwanie, choć tak naprawdę tego nie robi.
– Kuba, wiesz, że tak nie potrafię – stawiam na szczerość. – To mi się przypomina nagle, w trakcie rozmów…
– Nie pamiętasz, o czym czytałeś, prawda? – przerywa mi.
Prostuję się, jakby mój organizm chciał się bronić. Nie rozumiem, do czego dąży. Obaj wiemy, że nie pamiętam, choć przypominam sobie to uczucie, którego doznałem w bibliotece, kiedy po raz kolejny przeczytałem te same dane i uznałem, że teraz będą już na stałe obecne w mojej świadomości. Staram się przywołać ich sprawcę – słowa, które je spowodowały.
– Nie, Kuba, nie pamiętam – przyznaję.