Każde pojedyncze zetknięcie się jego palców z klawiaturą sprawia, że w głowie mojej pojawiają się pioruny. Nagły trzask i oślepiające światło. Raz za razem wzdrygam się, z coraz większą częstotliwością zaciskam powieki. Świat jawi mi się już tylko jako klatki zacinającego się filmu.
Chciałbym odpocząć, dlatego decyduję, że nie będę ich więcej otwierać. Dlaczego miałbym patrzeć, skoro nic zauważyć nie mogę? Zamykam oczy tak mocno, że pod powiekami widzę gwiazdy i trwam w tym stanie. To nie pomaga. Nie zupełnie, bo nie radzę sobie z nagłym kurczeniem się ciała mojego, a to też męczy.
Wciąż słyszę ogłuszający hałas i kulę się w sobie pod ścianą, jak gdybym pod nią miał być bezpieczny. Jak gdyby była drogą ucieczki, a nie ślepym zaułkiem. Urodziłem się podczas burzy, może w jej trakcie też umrę.
Nie umiem oddychać. Zbyt wiele powietrza pędzi w stronę twarzy mojej. Mija mnie. Pewnie się rozbija na kafelkach za mną.
Jego dłonie przyśpieszają. Nie potrafię sobie wyobrazić nawet, jak jest w stanie koordynować ich ruchy. Może zapomniał, co robi. Może się uczy.
Muszę sprawdzić, co się z nim dzieje. Poprosić, aby – cokolwiek robi – robił to wolniej. Jednak zerkam jedynie w stronę drzwi, mrużąc oczy. Boję się, że gdy podejdę zbyt blisko, dźwięk wciskanych klawiszy zdetonuje mi czaszkę.
Czy Grześ wciąż je słyszy? Czy nie przestają mu wywiercać dziury w głowie, nawet kiedy się już nie dowiaduje o wszystkim?
– Zaraz wybuchnie mi głowa – powtarza podczas ataku migreny. I zaciska nadgarstkami skronie, jak gdyby mu się miały one rozpaść na kawałki. Może tak by się stało.
Ponownie przelotnie lokuję swój wzrok na drzwiach. Są większe niż zazwyczaj – ogromne. Szybko odwracam się z powrotem w stronę lustra. Wcale nie jest mniejszy.
Stoję przed nim i dopiero po chwili, kiedy czuję posyłający moje ramie ku ziemi ciężar, przypominam sobie, że suszę włosy.
Staram się utrzymywać sztywno suszarkę, aby fryzura ułożyła mi się w określony sposób, ale już po krótkim czasie z tego rezygnuję i opuszczam rękę. I tak zepsuję ją, kiedy tylko się położę. Może dlatego właśnie nie mogę tego zrobić. Nie mogę się położyć, bo już nie wstanę.
Czy ona w ogóle była włączona? Dotykam włosów prawą ręką. Ręką, która mi nie spadła, którą jeszcze jestem w stanie zmusić do napięcia mięśni. Wciąż są mokre, a woda spływa mi po karku.
– Nathan, wszystko okej? – słyszę zza drzwi i dociera do mnie, że upuściłem urządzenie na podłogę. Na tyle głośno, by hałas usłyszano w innym pomieszczeniu, i na tyle cicho, że nie zorientowałem się, że się wydarzył.
Zanim jakkolwiek reaguję na pytanie, dostrzegam plastikową część po drugiej stronie łazienki.
Otwieram drzwi i widzę, jak Leon stoi przy stole, przed otwartym laptopem. Opiera się na blacie, mając napięte przedramiona, jakby miał władzę nad ciałem swoim. Jak gdyby czekał, aż ktoś zawoła go do umierającego dziecka. Może jest przygotowany, by biec w stronę jej sali. Albo uciekać przed stropem zawalającego się mu na głowę budynku.
– Zepsułem suszarkę – przyznaję.
– Naprawimy – rzuca z lekkością, nie przejmując się moim skruszonym tonem. – Jak myślisz – zaczyna, zerkając na mnie sponad urządzenia; nie śpieszy się – skok na bungee czy ze spadochronem? – pyta w sposób pozbawiony wagi, jak gdyby się zastanawiał, czy woli wodę źródlaną, czy mineralną.
Kiedy urządzaliśmy nasze mieszkanie i zastanawialiśmy się nad kolorem regałów, zapytał w ten sam sposób. Współlokatorzy kłócą się przy takich decyzjach, bo kolory są ważne.
– Nie podejmujmy tej decyzji za szybko, Leon – poprosiłem. Próbowałem wziąć pod uwagę wszystkie za i przeciw, kwestia regałów zajmowała moje myśli przez większość czasu. A on stwierdził wtedy, że to przecież nic takiego.
– Wiesz, że to nic takiego, tak? To tylko kolor regałów, można z czasem przemalować albo kupić nowe. – Uśmiechał się i może nawet wzruszył wtedy ramionami.
Teraz z tym samym podejściem myśli o upadku. Być może to wcale nie była sprawa życia i śmierci. Być może w jego mniemaniu nic nią nie było.
– Wiesz, co mam w głowie? – zadaję retoryczne pytanie. To oczywiste, że nie wie. – Twoje roztrzaskane ciało na ziemi – kłamię. Bo liny nie pękają. Nie spadłby.
Może gdyby była tylko źle zabezpieczona. Wtedy zahaczałby o wszystkie skały w drodze na sam dół. Z kończynami nienaturalnie powykręcanymi na wszystkie strony. Zewsząd by krwawił, a wszechobecne głazy obdzierałyby go ze skóry.
Ale nie krzyczałby z bólu. I ja też nie. Spadałby tylko. Może już by zawsze spadał jedynie i umierał. Umierałby i nie umarł, dlatego robiłby to bez krzyku. Dlatego już nic by nie robił – tylko spadał.
– Kiedy toniesz, nie krzyczysz – powiedziałem.
– Ludzie krzyczą, kiedy toną – zaoponował. – Wołają o pomoc.
Pokręciłem głową.
– Kiedy dopiero zaczynają – sprecyzowałem. – Wtedy jeszcze czują, że coś jest nie tak. Ale kiedy toną, to już nie krzyczą. Bo im woda się do płuc dostała. Potem powoli lądują na dnie i tam czekają na śmierć – powiedziałem. – Wegetują w pokoju bez oznaczeń. Jeszcze nie martwi, ale już nie żywi – dodałem bezwiednie.
– Wolę, gdy krzyczysz, Nathan.
– Wiem, Grześ, ale ja to bym chciał, żeby mnie poniosło w końcu – westchnąłem.
Liny nie pękają. Nie spadłby. Może gdyby była tylko źle zabezpieczona. Ale to się nie wydarzy, bo on nie dopuszcza do siebie tej ewentualności. Dlatego ona nie istnieje.
– Okej, jasne, że mogę wybrać coś bezpieczniejszego, ale to moje urodziny – śmieje się. – Jestem coraz starszy, za parę lat mogę już nie mieć do tego siły, muszę szaleć, dopóki się da – stwierdza. Dokładnie tak jak co roku.
– Jeśli masz ochotę na taki skok, Leon, w porządku – mówię, choć oboje wiemy, że wcale tak nie uważam. Że kapituluję słowami, ale umysłem jeszcze walczę. Że wzrokiem swoim staram się go odwieść od tego pomysłu. – Postaraj się tylko nie umierać.
– Nathan… – wzdycha. – Pamiętasz, jaką niespodziankę sprawiłeś mi parę lat temu? – Dostrzega, że nie rozumiem, o czym mówi, więc przypomina: – Rajd samochodowy? – Kiwam głową. Kiedy przestałem być mu wdzięczny za to, że jest? – Też bardzo się bałeś, ale przecież nic się nie stało.
– Ale mogło – To nawet nie jest argument, a jednak kończy wszelkie dyskusje, bo mogłoby dużo rzeczy na świecie.
Nie odpowiada.
Bycie profesjonalnym kierowcą rajdowym to jego marzenie z dzieciństwa. Powtarzał, że to jego wyjście awaryjne, w razie gdyby studia mu nie poszły. Mówiąc to, wiedział, że to puste słowa. Że nigdy się to nie wydarzy. Ale powtarzał.
– Chciałbyś skoczyć ze mną? – pyta, a ja kiwam głową. – W porządku. – Rozszerza usta w jeszcze większym uśmiechu niż przed momentem. – Jesteś cudowny – mówi i mija mnie.
W łazience zbiera z podłogi fragmenty suszarki i sprawnie składa je ponownie w całość. Okazuje się, że leżący na podłodze element to jedynie ozdobna część obudowy. Jeśli znów spadnie, można się jej równie dobrze pozbyć, a urządzenie wciąż będzie działać.
Czuję zmęczenie. Nie odnotowałem momentu, kiedy zacząłem je czuć. Może było to wiele lat temu. Może nigdy nie skończyłem go odczuwać. Może urodziłem się zmęczony i męczyć się będę przez każdą sekundę istnienia.
– Położysz się ze mną? – pytam.
Bez słowa kierujemy się wspólnie do sypialni. Jest mi zimno, więc wchodzę pod kołdrę, a Leon unosi rękę. Gwałtownie zamykam oczy i natychmiast opuszczam głowę. Policzek pulsuje mi czerwienią, więc zaczynam przepraszać, a on delikatnie dotyka moich dłoni. I nic nie mówi. Niepewnie otwieram oczy. Nie uderzył mnie. Nigdy tego nie zrobił.
– Prze…
– Nic się nie stało – ucina łagodnie. – Nie będzie ci przeszkadzało, że będę zajmować się czymś innym? – pyta, jakby zapomniał o tym, że go posądziłem o uderzenie. Obejmuje mnie ręką. Łapię ją, kurczowo przyciskając do siebie. Kręcę głową. Nie jestem nikim, kto mógłby to zrobić.
Przez większość popołudnia milczymy, co jakiś czas odwracam głowę, by spojrzeć, czym się zajmuje i jakie artykuły przegląda. W końcu zamyka laptopa i przywiera swoją klatką piersiową do moich pleców. Twarz jego zatapia mu się wśród moich włosów.
Jest zbyt blisko. To dobrze, ale czuję, jak nogi moje się rwą do ucieczki.
– Wszystko w porządku?
Szybko kręcę głową.
– Tak. Przytul mnie mocniej. – Przybliżam się do niego tak mocno, jak gdybym chciał się w niego wchłonąć. Jak gdybym chciał, abyśmy stali się jedną osobą.
Czuję, że zaciska wokół mnie ręce. Chciałbym, żeby mnie puścił i się odsunął, ale jestem sparaliżowany, nie mogę nic powiedzieć ani nic zrobić. Dookoła mnie jest ciemno. We mnie też.
Umieram. Wiem, że to dzieje się właśnie teraz. Umrę w tym mieszkaniu i w tym łóżku, wchłaniając się w innego człowieka.
Nie oddycham. Może to pętla na szyi. A może dusi mnie człowiek, który się pochyla nade mną.
Umieram.
Jest w tym przeświadczeniu jakaś ulga. Jak gdyby ktoś westchnął i powiedział: w końcu. Może to ten sam ktoś, kim ja jestem. Albo ten, który właśnie stoi przede mną, lub ten, który stoi tuż za nim. Z którym się chciałem przez większość życia zamienić miejscami, a może już za moment do niego dołączę.
Nieważne.
W końcu, słyszę i moje ciało przestaje drżeć, naprawdę czuję ulgę. Jak wtedy, kiedy pielęgniarka wyciągała mi igłę z zagięcia łokcia.
– Jesteś bardzo dzielny – mówiła. Jak tata, który uspokajał mnie nocami. Musiałem tylko znosić to, co mi życie naszykowało.
– Jesteś bardzo dzielny – powtarzali.
– Nie chcę być dzielny, Grześ, chcę nie musieć być. Dlaczego nikt mi nigdy nie powiedział, że jestem odważny?
– Ja uważam, że jesteś odważny – odparł.
– Nie uważasz.
Może chciałbym z odwagą dążyć w tamtą stronę, ale nie jestem odważny, więc tylko znoszę dzielnie to, co się dzieje.
– Nathan, spokojnie, nikogo tu nie ma – słyszę. – Tylko ty i ja.
Ale umysł mój w tej chwili nie wierzy w żadną śmierć poza moją.
Próbuję przechylić głowę w stronę jego słów. Czuję łzy w oczach.
– Przepraszam – udaje mi się powiedzieć. – Przepraszam, Leon, tak bardzo mi przykro.
To już teraz. Już nigdy go nie zobaczę. Płaczę. Nie wiedziałem, że umierając, jest się w stanie płakać.
Umieram. Wiem, że to już teraz. Umieram i nie chcę robić problemu, dlatego próbuję umierać ciszej.