Nie mogłem wyrzucić twojego obrazu z mojej głowy. Wciąż widziałem cię przed oczami i nie liczyło się to, czy były zamknięte. Cały czas pamiętałem, że żyłeś i nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego nagle przestałeś to robić. Tacy ludzie jak ty nie umierali. Umierali tacy ludzie jak moja mama, których nigdy wcześniej nie było i tacy ludzie jak mój tata, którzy choć oddychali to robili to już tylko z przyzwyczajenia, ale nie tacy ludzie jak ty. Nie tacy ludzie, którzy brali takie głębokie oddechy po przebiegnięciu całego lasu. Którzy dopiero co pozwolili sobie zachwycać się wyjątkowymi rzeczami. Nie powinieneś umierać.
Chciałem powstrzymać mijający czas, bo wiedziałem, że z dnia na dzień coraz bardziej się od ciebie oddalałem. Od tych dni, które spędzaliśmy razem. I nie wiedziałem, co z tym zrobić. Bo, wiesz, wciąż chciałem do ciebie wrócić, chociaż już nie biegałem po lesie. Wiedziałem, że cię tam nie ma, ale gdzieś byłeś. Gdzieś musiałeś być. Ludzie nie znikają tak po prostu. Nie tacy ludzie jak ty.
Potrzebowaliśmy więcej czasu, wiesz, że tak właśnie było, że jeszcze nie zrobiliśmy wszystkiego, co powinniśmy, że nie zrozumieliśmy tego, co chcieliśmy. Kiedy byłeś ze mną myślałem, że mamy jeszcze czas, nawet kiedy czułem czasem jego oddech na karku zamiast twojego to mi się wydawało, że jeszcze chwila, że wystarczy. A potem zabrakło nam czasu.
Wiem, że to ty umarłeś, nie ja i nie jestem tak naiwny, by sądzić, że w ostateczności, gdybym miał wybór umarłbym zamiast ciebie, bo na takie czyny zdolni są tylko ludzie na papierze czy ekranie. Normalni ludzie, a byliśmy przecież najzwyklejsi na świecie, nie chcą umierać. Ale nie chcą też, by umierali ludzie, na których im zależy. Nie chciałbym umierać zamiast ciebie, chciałbym, żeby żaden z nas nie musiał tego robić.
Patrzyłem jak umierasz, chociaż nie wyglądałeś na umierającego, mój tata tak właśnie wyglądał, chociaż jako dziecko nie zdawałem sobie z tego sprawy. Ale ty tak nie wyglądałeś. Nie potrafiłem wyobrazić sobie ciebie bez życia.
– Jak było w szkole? – pytał mnie brat, a ja odpowiadałem:
– Jak w szkole.
Bo, wiesz, szkoła w tamtym momencie wydawała mi się najbardziej nierealną rzeczą pod słońcem. To, że tak dobrze funkcjonowała bez ciebie. Codziennie pod szkołą przypominałem sobie, jak po mnie przychodziłeś, żebyśmy razem szli do mojego domu. Jak cię czasami zastawałem z Zuzą pod szkolną bramą. I nikt tego nie zauważył. Naprawdę strasznie mi przykro, że nikt nie zauważył, że ten chłopak spod bramy już tam nie stał więcej, jakbyś był zbędnym elementem krajobrazu. A przecież świeciłeś.
– Jak się czujesz, Maciek? – Grześ objął mnie ramieniem i czekał na odpowiedź, ale ja nie miałem żadnej. Bo, wiesz, to nie tak, że nigdy go nie okłamałem, ale starałem się tego nie robić zwłaszcza w tak oczywisty sposób, bo przecież widział, że czułem się beznadziejnie. Zresztą nie chciałem, żebyś to usłyszał. Wiem, że tego nie słyszałeś, ale gdybym wtedy powiedział na głos, że czuję się w porządku czułbym się, jakbym złamał serce tobie i sobie samemu.
– Boli mnie serce.
– Naprawdę? – nie chciał tego powiedzieć, wymówił to słowo o wiele za szybko, chyba się zmartwił, że umrę na zawał, jak tata. Może mu to przypomniało o jego śmierci. Mi przypominało tylko o twojej.
– Naprawdę.
Może się od ciebie zaraziłem, wiesz? Przepraszam, że tak twierdzę, ale czuć, że mam serce zacząłem w dniu, w którym cię poznałem, a kiedy odszedłeś nieustannie mnie bolało. Może to ta choroba serca, o której mówiłeś?
Nigdy nie sprecyzowałeś o co chodzi. Może sam tego nie do końca rozumiałeś. Może przestawałeś słuchać lekarzy w momencie, kiedy zaczynali mówić o tym, co ci jest. A może nikt ci nigdy tego nie powiedział. Może wyszli z założenia, że to wiesz, skoro chorujesz od urodzenia, ale przecież wtedy jeszcze nic nie rozumiałeś. Kiedy tłumaczyli to twoim rodzicom, ciebie nie było obok w gabinecie. Może więc po prostu sam nie wiedziałeś, na co chorujesz. To musiało boleć, umierać na coś i nie wiedzieć na co, ani dlaczego. Bo może oni wiedzieli. A może ty też wiedziałeś, ale nigdy nie chciałeś mi tego powiedzieć.
Też nie rozumiałem, dlaczego mnie boli. I czułem się coraz bardziej martwy. Wiedziałem, że to dlatego, że cię nie ma, ale nie wiedziałem dlaczego. Co się stało.
Najbardziej mnie bolało, że czas mijał, a ja nie mogłem nic z tym zrobić. Bo jednocześnie byłeś coraz dalej ode mnie i coraz bliżej. Nie było cię, ale nie chciałeś zniknąć mi z oczu i z reszty ciała. Kiedy się kładłem do łóżka to prawie czułem, jak twój oddech drażni mi nos.
Kiedyś mi powiedziałeś, że jesteśmy każdą wersją siebie jednocześnie, że wciąż mamy dziesięć lat i piętnaście, że jesteśmy sobą z każdego tamtego momentu. Może ja też wciąż byłem tym sobą, który miał cię obok siebie, na wyciągnięcie ręki. Może właśnie dlatego nie czułem upływającego czasu.
– On umarł za wcześnie – powiedziałem bratu, a on pokiwał głową. Bo, wiesz, ja nie mam pojęcia, kiedy to powinien być ten moment. Kiedy człowiek może umrzeć. Kiedy można uznać, że to już, że teraz to nie będzie za wcześnie, ale czułem, że dla ciebie to było za wcześnie. Że mieliśmy przecież jeszcze tak wiele odkrywać ze sobą. Jak miałem to robić sam? Nawet nie wiedziałem, jak działają silniki. – On umarł za wcześnie – powtórzyłem, a Grześ powiedział to co byłem w stanie sobie powiedzieć sam:
– Zawsze jest za wcześnie.
Pewnie myślał o rodzicach, ale nie mogłem o nich myśleć, kiedy myślałem o tobie. Ty nie byłeś rodzicem. Nie miałeś nawet szansy nim być.
To było proste, kiedy się ludziom mówiło, że mi umarli rodzice, ale nie kiedy ty umarłeś, bo mówiłem, że umarł mi przyjaciel, ale może my wcale nimi nie byliśmy. Może byliśmy sobie zupełnie obcymi ludźmi biegającymi po lesie, a może byliśmy sobie zapisani w gwiazdach. Umarłeś za wcześnie i nie zdążyłem się o tym przekonać. Umarłeś zanim zdążyłem zrozumieć, co przy tobie czułem. A może czułem przy tobie wszystko. Może po prostu umarłeś za wcześnie, żebym był gotów przed samym sobą przyznać, co do ciebie czułem.
Może się zaraziłem od ciebie tą chorobą serca. Może po prostu byłeś chory z miłości.