Kiedy chorujesz na wrodzoną wadę serca rzadko kiedy jest Cię w stanie już cokolwiek zmartwić. Po dwóch dekadach życia wydaje się, że znasz już wszystkie swoje ograniczenia. Nie dogonisz autobusu, na pierwsze piętro wjeżdżasz windą, jeśli ktoś mówi ,,niedaleko” to po drodze poświęcicie co najmniej paręnaście minut na sam tylko odpoczynek. Od zawsze masz w szkole zaległości przez ciągłe wizyty u specjalistów i nie raz wzywano do szkoły karetkę z Twojego powodu.
Przez większość życia jest mi głupio i staram się nie robić nikomu problemu. Zgrywam kozaka i mówię znajomym, że przecież ten odcinek drogi to nic wielkiego i dam radę dojść do celu. Wchodzę schodami, gdy windę zajmuje ktoś inny, mimo że też jej potrzebuję. Nigdy nie chodziłem na korepetycje i sam nadrabiałem zaległości, a kiedy starsza Pani w autobusie widzi, że ledwo oddycham i ustępuje mi miejsca, myślę, że świat stanął na głowie i to moja wina.
Wiem, że ludzie chcą dobrze, że nie robią mi na złość, kiedy są opiekuńczy, ale to męczy bardziej niż wejście na czwarte piętro.
Kiedy zostałeś urodzony w pakiecie z nieuleczalną chorobą serca, mało kiedy cokolwiek jest w stanie Cię rozczarować – lekarz wyjaśnił mi, że nie mogę mieć tatuażu, a ja – mimo że bardzo chciałem – nic nie poczułem. No dobra, okay, myślałem, to tylko kolejne ograniczenie.
Zrobiłem sobie tatuaż z użyciem drukarki i perfum. To śmieszne i dziecinne, zwykły fake, tylko prawdziwe tatuaże robione igłą są cool. Wiem, że te czarne litery na moim przedramieniu zmyją się, gdy tylko potraktuję je wodą, że to nie jest prawdziwy tatuaż, ale od dawna chciałem taki mieć i – przez chwilę – go miałem.
Bo mówi się, że ludzie cierpią. ,,Cierpisz na chorobę serca” i okay, cierpię, ale czasem staram się, żeby nie.