Grześ

Żadne rośliny nie więdną i nie znikają w środku nocy, jak ci, których śmiech był tu obecny przed nami, dzięki temu, że jest przy mnie Piotrek. Zamienia się w urodzonego lidera, gdy rzecz dotyczy pracy w ogrodzie – wydaje mi krótkie polecenia i przydziela konkretne zadania, przez które przechodzę bez żadnych potknięć i żadnego zagubienia.

– Zerwę chwasty – mówi, naciągając na ręce rękawiczki. – Może zbijesz karmnik? – pyta, patrząc w dal. Kiedy również odwracam się w tamtą stronę, widzę parę ptaków, siedzących na gałęzi.

– Jasne – zgadzam się.

– Masz do tego jakieś materiały? – Schyla się do kwiatów, nie patrząc mi w oczy. Rzadko w nie patrzy, gdy mówi do kogokolwiek.

– Pewnie coś się znajdzie – Wzruszam ramionami i odwracam się do składziku.

Znajduję drewniane deski, które zapewne kiedyś były rzeczą, ale ta przestała się przydawać, więc została rozbita na części. Przykładam je do siebie i na oko stwierdzam, że będą się nadawać, a potem biorę narzędzia i wychodzę ze wszystkim na zewnątrz.

Jest bardzo cicho – mam wrażenie, że nawet ptaki wzięły na tę okazję parę dodatkowych lekcji śpiewu, aby brzmieć subtelniej – ale to nic odbiegającego od normy – przy nim jest właśnie tak.

Mógłbym ciąć drewno piłą elektryczną, ale czuję, że byłoby to zbyt głośne, więc używam zwykłej.

Wszystkie elementy mam gotowe, wymierzone i wyszlifowane, a Piotrek wciąż klęczy – chociaż już w innym miejscu – i wyrywa chwasty. Nogawki i długie rękawice, które sięgają mu prawie do łokci, ma ubrudzone ziemią.

Wszystko dzieje się bardzo powoli, nie wiem, czy chcę, żeby ta chwila mijała – jest przyjemnie. Do uszu dociera wyłącznie szum wiatru i poruszanych przez niego liści, widzę, jak Piotrek zachwyca się w milczeniu fioletowymi astrami – uśmiecha się do nich pod nosem, a widok ten sprawia, że i na mojej twarzy pojawia się uśmiech.

Obserwuję, z jaką gracją wykonuje pracę, jak jego cienkie palce zatapiają się w ziemi i jak oplatają wszystkie wyrastające rośliny.

– Grześ, nie obrazisz się, jeśli przeniosę je w tamto miejsce? – pyta, wskazując na teren, gdzie według niego powinny znaleźć się kwiaty.

– Dlaczego miałbym się obrazić? – odpowiadam pytaniem, kiedy patrząc mu w oczy, wbijam pierwszy gwóźdź.

– Nie łap mnie za słówka – prosi.

– W porządku – zgadzam się. – Jasne, skoro uważasz, że tam będzie im lepiej – stwierdzam z lekkim wzruszeniem ramion, zdając się całkowicie na niego i jego profesjonalną ocenę sytuacji. – Nie musiałeś mnie pytać, szczerze mówiąc, nie wiem, czy w ogóle bym się zorientował – dodaję.

– To twój ogród – odpiera.

– Nie, Piotrek – zaprzeczam i do głowy przychodzą mi najróżniejsze tego powody: to ogród mojej mamy i taty, bo to oni go stworzyli, to ogród mój i Maćka, bo tu mieszkamy, to ogród mój i Piotrka, bo sam pewnie nie utrzymałbym go w dobrej kondycji przez tyle lat. – Nie – powtarzam więc. – Na pewno nie mój.

Nawet kiedy mówimy, nasze słowa gubią się gdzieś po drodze, a gdy już docierają do naszych uszu – jakby nie brzmiały w ogóle.

– Z roślinami i owadami trzeba obchodzić się cicho i ostrożnie – wyjaśnił mi za którymś razem. – ą bardzo delikatne – dodał, przesadzając jedne z żółtych kwiatów.

– W porządku – pokiwałem wtedy głową. – Bałem się, że to przez to, że wciąż boisz się mówić głośniej – przyznałem.

– Już tak nie myślę – zapewnił mnie. – To już minęło, ale wiesz… – zawahał się. – Przyzwyczajenia nie mijają tak szybko, trzeba nad nimi pracować. – Uśmiechnął się blado.

– Pewnie, rozumiem, to nie jest proste – potwierdziłem.

– Wiesz, kiedy pierwszy raz mi powiedziałeś, że to nie ja jestem problemem, a on, to zupełnie nie chciałem ci wierzyć – przypomniał. – Wydawało mi się, że mówisz tak tylko dlatego, że jesteśmy przyjaciółmi, ale potem dotarło do mnie, że możesz mieć rację, że nie robię nikomu problemu tym, że jestem, przeciwnie, właśnie kiedy tak myślałem, nie dawałem nic od siebie, żadnej radości dla innych, teraz już tak – usłyszałem od niego i pokiwałem głową.

– Okej – przyjąłem. – Ale, Piotrek, ja powiedziałem to dlatego, że jesteśmy przyjaciółmi – sprostowałem. – Dokładnie dlatego.

– Nie rozumiem. – Zmarszczył brwi i spojrzał na mnie, ale nie powiedziałem już nic więcej, bo nie był Nathanem, któremu mógłbym to wyjaśnić, a on pojąłby natychmiast.

Wciąż jest cichy, a jego ruchy są ostrożne, ale to już jedynie kwestia przyzwyczajenia – tak twierdzi, ja zaś wierzę w jego zapewnienia i czekam, bo wokół ma mnóstwo osób, od których mógłby się nauczyć większej pewności w swoich słowach.

– Darek, słychać cię z drugiego końca ulicy – śmiał się Tomek, przekraczając próg mojego domu. – Ścisz trochę swoją głośność.

– Nie da rady, ona została tak ustawiona na stałe – odpowiedział z ustami pełnymi słonych przekąsek.

– Fabrycznie?

– Zaraz po urodzeniu – śmiali się.

Wszyscy twierdzą, że nie należy się zmieniać dla kogoś, że najlepiej jest zostać sobą, żeby nigdy nic nie poprawiać, bo jest się idealnym, że jeśli ktoś chce zmienić przyjaciela, to sam nim nie jest, a przecież żaden przyjaciel nigdy nie chciałby źle.

– Po co wciąż to powtarzasz? – zapytał Kuba.

– Co takiego?

– Że nie ma za co – doprecyzował i dostrzegłem w jego oczach, że naprawdę nie widział w ogóle żadnego sensu w tym, że protestuję, kiedy to robi.

Twarz Maćka, który był z nami, mówiła mi, że też nie rozumiał, choć nigdy nie zapytał.

– Nathan się obwinia – oznajmiłem wtedy, jakby było to najbardziej niezwykłe odkrycie. – Dla mnie nie jest to nic nowego, dla was nie jest to nic nowego. – Mimo że oczy miałem skierowane ku Kubie, słowa moje były dla wszystkich. – Bo my tylko słuchamy, jak wciąż powtarza jedno i to samo, czasem nas to irytuje i męczy – powiedziałem celowo, bo zdawałem sobie sprawę, że wszyscy mieliśmy podobne odczucia, ale większość z nich nie chciała mówić tego głośno, czując, że są w tym odosobnieni. – Kiedy wciąż tłumaczymy mu, że nie ma za co. – W tamtym momencie poczułem się niezręcznie, jakbym zdradzał przyjaciela z innymi. – Ale on tego nie robi na złość ani nam, ani sobie samemu – prostuję. – On naprawdę czuje, że zrobił coś złego, dlatego tu nie chodzi o nas, tylko o niego. Jasne, że moglibyśmy przestać mu to wybijać z głowy i przyjąć taki stan rzeczy. – Myślałem o tacie, który powiedziałby, że nie jestem od tego, że nie muszę i nie mam odpowiedzialności, którą według niego za wszelką cenę chciałem unieść. – ale wydaje mi się, że brak wyraźnego sprzeciwu z naszej strony w jego oczach wyglądałby jak potwierdzenie, że powinien to robić.

Widziałem wtedy ich miny – w szczególności Kuby i Tomka – i wiedziałem, że myślą to samo co mój tata, ale mnie się nie wydawało, ja wiedziałem, że muszę protestować. Nie reagować przyzwoleniem na przemoc, choćby robił to sobie sam, bo do wielu rzeczy można się przyzwyczaić poza mówieniem szeptem.

– Moim zdaniem Nathan ma po prostu gigantyczną wyobraźnię.

– Darek…

– Przepraszam – zaczął się śmiać. – Nie miałem nic złego na myśli, ale fakt, że cały czas wyobraża sobie, w jaki sposób mógł przyczynić się do czyjegoś złego samopoczucia, wręcz imponuje.

– Darek? – ponownie zwróciłem na siebie jego uwagę.

– Tak?

– To nie jest zabawne.

– Śmiejesz się – zauważył i po chwili obaj się śmialiśmy.

Zachodzące słońce pada mi na twarz, gdy wspieram się na drzewie, żeby na jednej z wyższych gałęzi zawiesić własnoręcznie zrobioną konstrukcję, mając nadzieję, że wytrzyma nadchodzące mrozy. Ledwo odchodzę parę kroków, a już dwa małe ptaszki rozgaszczają się w środku, mimo że nie ma tam jeszcze nic, co mogłoby być dla nich atrakcyjne.

– Masz nowe ulubione kwiaty? – pytam, kiedy Piotrek otrzepuje sobie ręce o spodnie i zdejmuje rękawiczki. Najwidoczniej swoim pytaniem zarządziłem koniec naszej pracy.

– Ostatnio moją miłość do słoneczników zastępuje miłość do żonkili – informuje. – Ale czy gdybyś zapytał rodziców o ich ulubione dziecko, to daliby radę wybrać? – śmieje się cicho.

– Niektórzy by dali – wypalam i obaj śmiejemy się, jakbyśmy robili to z obowiązku, żeby nie przyznawać, że faktycznie nas to bawi.

– Okej, może to trochę mnie usprawiedliwia.

– Na szczęście kwiaty to nie dzieci.

– Na szczęście.

Wstaję na równe nogi i zaczynam sprzątać narzędzia. Zerkam raz jeszcze w stronę, gdzie zawiesiłem karmnik – kołysze się na wietrze, a ptaki bujają się w nim jak na huśtawce.

Piotrek wstaje i zbiera z ziemi węża ogrodowego, który rozciągał się do tej pory na trawniku, cierpliwie czekając, aż zostanie użyty. Kiedy kończy podlewać kwiaty, wychodzimy poza bramę, aby móc podziwiać nasze dzieło w całej okazałości.

– Jesteś niesamowity – mówię, a jego uszy płoną.

– My jesteśmy – ledwo to z siebie wydusza, ale jestem dumny, bo wziął się pod uwagę.

Ból w końcu nadchodzi – jak zawsze – a ja stoję w ogrodzie, gdzie świat zaczyna się kręcić, jak wtedy, gdy z Miriam ćwiczymy układy pomiędzy ulubionymi różami mojej mamy.

Piotrek żegna się ze mną. Ja nic nie mówię o bólu, mimo że chciałbym, żeby pomógł mi dojść do domu.

– Pójdę już, umówiłem się z mamą na kawę – mówi i ściskamy sobie ręce.

– Piotrek – odzywam się prawie tak cicho jak on, czuję wręcz bladość mojej skóry.

Podbiega do mnie, kiedy tracę równowagę. Na szczęście mam w sobie tyle przytomności, żeby złapać się furtki i nie upaść. Moje myśli pędzą w stronę brata i zaczyna się spirala zamartwiania, którą staram się szybko zdusić w zarodku. Piotrek mówi coś do mnie, ale nic nie słyszę, jakby tym razem do reszty stracił mowę.

Mdleję w ogrodzie, gdzie kiedyś śmiała się moja mama i tata, gdzie to ona tańczyła, a on budował karmniki, gdzie razem dbali o ogród. Teraz jestem tu z Piotrkiem i leżę bezwiednie na ziemi, a jego śmiech jest tak cichy, że nie istnieje. Rośliny wokół nas nie żyją – rosną tylko, a ptaki nie mają jedzenia. Nic nie jest tu takie jak kiedyś.

W dzieciństwie wspinałem się z Nathanem na najwyższe gałęzie parometrowych drzew, a teraz leżę na ziemi pod nimi, widząc oczami wyobraźni, jak on też leży bezwiednie i oboje nie potrafimy unieść swoich ciał.

Uspokajam swoje myśli i oddycham, żeby nie zapaść się jak tata, tak głęboko, że aż pod ziemię.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *