W oczach jego skrywa się ulga, choć twierdzi, że to radość. Nie jestem w stanie objąć rozumem sposobu, w jaki to rozróżnia. Wiem, że nie musi istnieć żaden racjonalny powód nastroju, w którym się znajduje, ale odruchowo pytam go o niego. Bo dlaczego pyta się o powód smutku, a nigdy szczęścia? Jakoby było ono stanem domyślnym. Jak gdyby się nic nie musiało dziać, by być szczęśliwym. A może to właśnie najgorzej jest przecież, gdy nic się nie dzieje.
– Dlaczego się cieszysz?
– Czuję, że wszystko jest na swoim miejscu – odpowiada natychmiast. Może wiedział, że zapytam.
– Czy wszystko na miejscu to powód do radości? – pytam, bo to tak, jak gdyby zawsze miejsce było odpowiednie. Jakoby dobre było w porządku, a może to właśnie on jest najgorszy.
Nie muszę patrzeć na niego nawet, żeby wiedzieć, że szuka. Słów, definicji. Chce, by to, co powie, miało jak najwięcej sensu.
– Dlaczego zaczynając coś, od razu myślisz, jak to zakończyć? – pytam, zanim jeszcze zdąży zacząć. Nie obchodzi mnie już odpowiedź na wcześniejsze pytanie. Nie pamiętam nawet, jakie było.
– Nie robię tego – oponuje łagodnie. – Nie kończę wielu rzeczy, które zaczynam.
– Ale rozmowy – precyzuję. – Je kończysz dokładnie tak, jak chcesz.
– Jeśli mi nie przerywasz – śmieje się cicho.
– Okej, miałem na myśli monologi – mówię. – Lubię je – dodaję po chwili.
– Lubisz je właśnie dlatego, że się nad nimi najpierw zastanawiam – twierdzi. – Po co miałbym je rozpoczynać, skoro nie miałyby one sensu?
Nic nie mówię, ale umysł mój zaprzecza – uwielbiałbym nawet, gdyby wymawiał na głos losowe słowa, niemające żadnego związku ze sobą.
Ponoć serce rośnie, gdy się widzi szczęście u ważnej osoby, ale mnie powiększa się dopiero, gdy zaczynam się domyślać.
– Spędziłeś wczorajszy dzień z Kubą – przypominam sobie. – Czy to dlatego czujesz, że wszystko jest na swoim miejscu?
– Spędziłem dzień u niego i on też tam był, ale nie z nim – prostuje i nie robi tego ze smutkiem, mimo że bym się go tu właśnie spodziewał. Może spędzanie czasu w jego domu, w którym on też był obecny, mu wystarczy. Może nie muszą spędzać czasu ze sobą wzajemnie i się ciągle upewniać, czy żyją. – Za wszelką cenę próbujesz znaleźć powód mojego dzisiejszego humoru, prawda? – wzdycha z cichym śmiechem, ale nie irytuje się.
– Bo ty zawsze masz powód – odzywam się, choć prosił, bym nie używał słów „zawsze” i „nigdy”. Czekam, aż zwróci mi znowu na to uwagę. Jestem już gotów, by skinąć głową i przeprosić.
– Czuję się dobrze, bo jestem przy tobie – mówi zamiast tego.
Wpatrujemy się w siebie w milczeniu. Wciąż widzę to w jego oczach – znak, że życie trwa dalej, że się nie skończyło pewnego dnia. Nie pojawiłem się tutaj znikąd. I choć to mogłoby boleć – raduję się mimowolnie, kiedy na niego patrzę.
Oboje lekko unosimy kąciki ust, jakbyśmy nie wiedzieli, czy mamy prawo uśmiechnąć się do końca. A gdzie jest koniec?
Może to ten uśmiech, który był na twarzy jego, gdy mnie powitał w drzwiach swojego domu.
– Jak było? – zapytał, a mój wyraz twarzy zgasł natychmiast po przekroczeniu progu, bo byłem już zbyt zmęczony, by wykrzywiać się ze szczęścia.
Opowiadałem mu o spotkaniu bez wyraźnej radości, a on się cieszył, jak gdyby ją całą ode mnie zabrał. I nie widziałem cierpienia u niego, ale czułem, że jest w nim gdzieś. Choćby głęboko pod ziemią.
– Naprawdę się cieszysz? – zapytałem.
– Jasne, że tak, Nathan – odparł, jakby było to najbardziej oczywiste na świecie.
– Dlaczego?
– Bo czuję, że jesteś szczęśliwy, kiedy od niego wracasz, nawet jeśli nie masz już siły tego wyrażać, i smutny, bo chciałbyś z nim zostać dłużej, i widzę, jak ekscytujesz się przed spotkaniem z nim i jak rozmarzasz się, kiedy o nim myślisz – wymieniał. – Słyszę, w jaki sposób o nim mówisz i jak wymawiasz jego imię, jakby było czymś więcej niż tylko imieniem.
– Tak?
– Tak.
– Czy jesteś na mnie zły, że… – nie dałem rady dokończyć.
– Zawsze będziesz w moim sercu, Nathan – oznajmił. – Może kiedyś chciałem, żebyś spojrzał na mnie jak ja na ciebie, ale wiem, że tego nie zrobisz. – Chciałem przerwać. – To się nie liczy. – Uśmiechnął się, nie dając mi dojść do słowa. – Najważniejsze, że jesteś szczęśliwy. Kiedy widzę zmarszczki wokół twoich oczu, to mi wystarczy.
– Grześ, ja na ciebie nie zasługuję – powiedziałem, czując, jak łzy zbierały się w oczach, a on pokręcił głową i objął mnie. Skronią opierałem się na jego klatce piersiowej. Słuchałem bicia serca, które biło dla mnie.
Opowiada mi, co robił wczoraj, i śmieje się, a ja z nim. Jest mi lżej, kiedy to robimy, jakby się nie było czego bać w tych odgłosach.
Ktoś go zapytał kiedyś, czy jego w ogóle bawi cokolwiek w życiu, a on był bardzo zły i widziałem przez otwory w szkolnej szafce, że twarz mu poczerwieniała, a pięści jego zacisnęły się tak mocno, że aż zbladły mu palce. Przez chwilę się nie odzywał – może myślał, co takiego powiedzieć, a może starał się nie wybuchnąć – a potem warknął, że nie.
To słowo pojawiło się nagle w powietrzu i tak samo zniknęło też, pozostawiając po sobie tylko zimno, z jakim je wymówił. Dreszcze przebiegły wtedy po plecach moich i przeszło mi przez myśl, by już nigdy nie wychodzić z tej ciasnej szafki. Błagać, by mnie tam zostawili, by nie musieć istnieć w tym samym świecie, co on. By nie doświadczyć jego złości przed oczami.
Dla zabawy zamknęliśmy mnie w szafce. Nie chodziło o mnie, ale tylko ja jeden potrafiłem się w niej zmieścić. Nie bałem się małych przestrzeni. Tam mi przynajmniej nic nie spływało po twarzy.
Powiedział wtedy, że nie bawi go coś tak głupiego i nieodpowiedzialnego, a Tomek musiał powstrzymywać go, by się nie rzucił na chłopaka, który użył klucza w taki sposób, że ten się połamał.
Woźny przeciął kłódkę i wyszedłem. Dyrektor upomniał nas ostro na środku szatni, a jednak dopiero kiedy odszedł, poczułem się czemukolwiek winny.
To był też mój pomysł. Próbowałem mu to wyjaśnić, ale Grześ zachowywał się tak, jakby wypierał to ze swojego umysłu. Jakoby sobie za cel życiowy postawił, by mi nie dać przenigdy możliwości przeprosić za swoje winy.
– Kurwa, Grześ, a co ciebie bawi? – krzyknął jeden z nich. – W ogóle cokolwiek w życiu? – powtórzył się, mimo że wcześniej uzyskał już odpowiedź, i zaśmiał się. – Zachowujesz się, jakbyś był jego ojcem, a przecież nic się nie stało, wyszedł, tak? – Wskazał na mnie ręką. – Masakra. – Przewrócił oczami i odszedł, a ja zostałem z nim i Tomkiem.
– Nathan… – zaczął.
– Wybacz, ja tylko…
– Tak, wiem, zabawa, ale zatrzaskiwanie się w szafce nie jest bezpieczne – powiedział i nie poruszaliśmy już tego tematu.
Stwierdził wcześniej, że nic go nie bawi, ale teraz, kiedy nie jest zły, widzę w nim mnóstwo radości. Dowiedział się wczoraj paru rzeczy i niektóre z nich pamięta, więc proszę, aby mi o nich opowiedział, a on to robi.
Po śmierci mamy zaczął uczyć się więcej niż wcześniej. Nie wiedziałem – i on sam tego nie wiedział do końca – czy to ze względu na chęć zaimponowania tacie, nierobienia mu problemów, czy dlatego, że chciał nie myśleć.
Nie sądziłem, że mógłby spędzać na nauce jeszcze więcej czasu, dopóki nie zmarł jego tata. Może faktycznie więc nie chciał myśleć, bo któż miałby go pochwalić za to po jego śmierci? A może wciąż na to właśnie czekał.
Mówił na ten temat różne rzeczy. Wymyślał je na bieżąco w zależności od dnia i osoby, która go pytała. Sam nie wiedział, dlaczego się to dzieje, nie kłamał więc. Może też próbował w końcu dojść do prawdy. Może myślał, że coś poczuje, kiedy w końcu ją odgadnie i będzie wiedział. Może wciąż próbuje.
– Traktuję to jako wyścig – stwierdził wtedy. – Muszę dotrzeć do mety.
– Czymże jest meta? – Pytanie to samo wyszło z moich ust, nie poczułem go nawet.
– Nie wiem, Nathan, ale kiedy już do niej dotrę, na pewno będę wiedział.
– O ile w ogóle – odparłem, a on oderwał się od książek i spojrzał mi w oczy ze zdeterminowanym wyrazem twarzy.
– Choćbym miał przekroczyć ją jako ostatni na świecie – powiedział – zrobię to.
Leżymy tuż obok siebie, nogi nasze zwisają z łóżka i mimo że nie patrzymy na siebie ciągle, co jakiś czas zerkamy w swoją stronę. Może się chcemy upewnić, że wciąż jesteśmy, mimo że trzymamy swoje ręce.
– Musisz iść dalej – powiedziałem mu cicho, kiedy zamknięci byliśmy w moim pokoju. – Jeśli tu umrę… – Dałem mu czas na jego zaprzeczenia, na to, by mi kazał przestać i nie mówić w ten sposób, ale on, mimo że widziałem wyraźny protest ciała jego, nie odezwał się słowem nawet. – To musisz iść dalej.
– W porządku – odparł, kiwając głową. – Jeśli tu umrzesz, to pójdę dalej – zgodził się, a mnie zakuło, choć nie wiedziałem dlaczego. – Ale ja nie dam ci tu umrzeć.
– Grześ…
– Nathan – przerwał mi stanowczo. – Nie oponowałem, gdy mówiłeś o swojej śmierci, więc pozwól mi wyrazić to, co ja chcę. – Opadła mi głowa na znak zgody. – Jeśli tu umrzesz, to pójdę dalej – powtórzył. – Ale ja na to nie pozwolę.
I zamilkliśmy. Pogodzeni ze sobą i swoimi planami. Chcieliśmy odmiennych rzeczy, lecz pozwoliliśmy sobie być w tym razem. Tylko jeden z nas miał wygrać. Może byliśmy zwycięzcami już dlatego, że byliśmy w stanie się z tym pogodzić.
Dziś jest dobry dzień. Może to właśnie z tego powodu nazywa swoją ulgę radością, bo się już nie musi bać o kogoś. Może tym właśnie jest szczęście dla niego – brak strachu o drugą osobę.
Jest zrelaksowany i mi też prawie wychodzi rozluźnienie mięśni.
– Dlaczego czujesz, jakby wszystko było na miejscu? – pytam, a on odwraca powoli głowę w moją stronę i patrząc na mnie przepełnionymi spokojem oczami, mówi cicho:
– Jesteś moją metą, Nathan.