Nathaniel 2004

Miałem wrażenie, że mój tata dawał przykład wszystkim innym ojcom żyjącym na świecie. I był bezwzględnie dobry. Dobroć jest niekonkretna, ale w moich myślach zawsze właśnie to słowo oddawało to, jaki był. Już samo to, że był. Cierpliwy, wyrozumiały, nigdy niepodnoszący głosu; wysłuchiwał mnie za każdym razem, kiedy tego potrzebowałem, i nigdy nie dał mi do zrozumienia, że wolałby, żebym patrzał w niebo. Przeciwnie.

Przez głowę mi nie przeszło, że mógł kłamać. Choć byłem wrakiem człowieka i zbyt daleko mi do wystarczającego, by mnie tak kochać jak tata. Nie kłamał. Był na to zbyt dobry.

Przyjąłem więc po prostu do siebie te sprzeczności. Cały składałem się właśnie z nich.

Byłem nie do uczucia, a mój tata mnie kochał. Czy to nie czyniło go dobrym człowiekiem?

Ludzie należący do mojego dzieciństwa bardzo długo pozostawali jednowymiarowi. Mogli być dobrzy lub źli. Nic pomiędzy. Drzwi nie miażdżyły na futrynie człowieka. Mój tata był w pierwszej grupie, mama w drugiej. W niektórych pomieszczeniach tego domu panowało uwielbienie, w innych wrogość. Nic pomiędzy. Gabinet taty był w pierwszej grupie, cały parter – w drugiej. Geografia.

Zawsze musiał występować dobry bohater i antagonista. W każdej książce czytanej mi przez tatę na dobranoc tak właśnie było. Ktoś jest dobry, a ktoś zły. Nic pomiędzy. Czasem źli bohaterowie nawracali się i było to tak proste jak przechodzenie przez równik. Jak przekraczanie granic mórz. Ludzie nie mogli być trochę źli. Jeden kroczek za niewidzialną granicę i stawali się czyści jak łza. Ruch wstecz i przekleństwa wychodziły z ich z ust.

Wszystko dookoła uczyło mnie skrajności.

Myślałem, że być może na miłość trzeba sobie zasłużyć. Wytrzymać gniew jednego człowieka, aby od innego otrzymać uznanie. A może wystarczyło po prostu szybko przebiec przez salon i dotrzeć do schodów. Sprint. Przejść przez portal.

Może to, czy czekał mnie krzyk, czy uścisk, zależało tylko od tego, jak szybko biegałem. Może właśnie szybkość moich nóg decydowała, czy zasługuję na coś więcej niż podniesiony głos. I napięte żyły wychodzące z twarzy. Musiałem tylko wytrzymać sekundy bycia w pobliżu tykającej bomby, aby zasłużyć na znalezienie się w opiekuńczych ramionach.

Rozpędziłem się do takiej prędkości, że ledwo byłem w stanie wyhamować. Wpadłem zdyszany do jego gabinetu. A on wziął mnie na kolana i zapytał, dlaczego biegłem.

– Stresuję się w drodze do schodów – oznajmiłem zgodnie z prawdą. – Nigdy nie wiadomo, co się może wydarzyć – dodałem, choć obaj wiedzieliśmy, że zdarzyć się mogło tylko jedno.

Powiedział mi wtedy, że lęk wyzwala jeszcze większy lęk i warto panować nad biciem swojego serca. To była pierwsza lekcja, którą dzieci po latach nazywają cenną. Pierwsza cenna lekcja, której udzielił mi mój tata.

– …dlatego, kiedy się boisz, nie biegnij, idź spokojnie. Spokój jest bardzo uspokajający – oznajmił, gładząc mnie po włosach z takim wyrazem twarzy, jakby pytał, czy się z nim zgadzam. A ja pokiwałem głową, choć słowa te wydały mi się dość bezsensowne. Skoro mi je jednak przekazał, musiały być mądrą i dobrą radą. W to wierzyłem. A może wcale nie musiałem.

Gdy wstałem z jego kolan na własne, coś wpadło do oka mojego. I zastanowiłem się wtedy, czy to nie dziwne. I jak to w ogóle możliwe, że jakieś drobinki są w stanie przetrwać w powietrzu tak długi czas, aby miały szansę wpaść do oka. Przecież grawitacja.

Jedną ręką trzymałem się skraju biurka. Drugą raz po raz przecierałem oko. Aż zaczęło łzawić.

– Pokaż – Usłyszałem i tata chwycił mój podbródek. Kciukiem naciągnął mi dolną powiekę prawego oka i jednym ruchem pozbył się drobinki. – Już po wszystkim. – Jak zawsze, kiedy docierałem do niego.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *