Nathaniel 2005

Na początku było między nami prawie wyłącznie milczenie. Każdy widział w nim, co zechciał. W pierwszych latach naszego wspólnego życia różnym osobom wydawało się, że to niedobrze, że powinniśmy zamieniać ze sobą więcej słów. Właśnie to było pożądane, ale potem wymagano od nas już tylko ich braku.

– Po prostu nie zwracajcie na siebie uwagi – radzili, sprzecznie z tym, co mówili wcześniej. – Moglibyście częściej rozmawiać.

Istnieliśmy w tym domu od zawsze. Mama i ja. A jednak każde z nas osobno. Granica. Ten mały punkt, który rozdzielał nasze światy. A kiedy nauczyłem się przez nią przechodzić, chciano, abyśmy się na powrót nie dostrzegali.

Czy dziecko może istnieć bez matki? Czy jej obecność nie jest niezbędna?

Dagmara i Tomek nie mieli mam. Na pewno gdzieś istniały. Gdzieś we wszechświecie. Nie wiadomo, czy bliżej, czy dalej. Czy fakt, że moja obecna była w domu, że znałem dokładne jej położenie, zmieniał sytuację?

Fakt, że obecna była w czasie, kiedy dni spędzałem na wykruszaniu swoich ceglanych ścian, trafiając do labiryntów bez wyjścia – co zmieniał?

Zacząłem coraz bardziej doceniać, że tata nakłonił mnie do zawarcia większej liczby znajomości, bo dzięki temu wychodziłem z domu, kiedy krzyk. Bycie w ich obecności pozwalało, w jakiś niezrozumiały dla mnie sposób, zapomnieć o zamkniętych pomieszczeniach, które odgrodzone były od świata murami.

Czy nie za każdym z nich działo się coś złego? Czy nie z każdego się chciało uciec w końcu? Dowolne zamknięte drzwi i ściana odgradzająca kolejną rzeczywistość, której nie pozna się, choćby po przekroczeniu progu, jeśli się nie wejdzie do środka i nie wchłonie.

Kto by chciał tylko wchodzić za czyjeś zamknięte drzwi, kiedy każdy od wewnątrz wykrusza własne cegły – dlaczego nigdy od zewnątrz? – i próbuje się wydostać.

Dlaczego skoro już jesteśmy poza granicami, wracamy do środka z byle powodu? Czy nie lepiej moknąć od deszczu niż własnych łez?

Przeszedłem przez portal. Nie dzwoniłem ani nie pukałem.

– Nathan, cześć, cieszę się, że już jesteś! – Usłyszałem wysoki, kobiecy głos i zdjąłem buty. Stałem boso.

Podziękowałem wtedy swoim nogom, że pokonały dla mnie cztery piętra. Czy to nie było niesamowite, że miałem nogi, dzięki którym byłem w stanie wejść na czwarte piętro? I że poczułem wdzięczność?

Zamiast klatek mijanych po drodze przez głowę moją przebiegały krzyk i płacz. Tylko jeden z dźwięków tych należał do mnie. A zamiast ciężaru ciała czułem, jak unosiła mój podbródek, aby zmusić, bym na nią spojrzał. I po co? A ja mimo tego nawet odwracałem wzrok na wiszące szafki kuchenne bądź okno.

Skrzyżowałem nogi na kanapie, siadając tuż obok Grzesia, i przywitałem się ze znajomymi. Jedliśmy ciasto, które przygotowała mama Piotrka, i graliśmy w gry planszowe.

Gdy wieczorem przyjaciel odprowadzał mnie do domu, zapytał o czerwony policzek. Zaraz potem zanurzył się w głębi pomieszczeń z mojej rzeczywistości. Wszedł, jakby było to coś, co mógł zwyczajnie zrobić.

Został przy mnie na noc. Starał się zapewniać mi inne aktywności niż nieustanne zdzieranie paznokci o mur.

– Nathan, ona nie może cię bić – stwierdził równie zwyczajnie jak noga jego w domu tym. – Tak się nie robi.

– Po prostu mama… – zacząłem, ale w przeciwieństwie do taty nie potrafiłem znaleźć słów. Co mama?

– Ona nie może cię bić – powtórzył, kręcąc głową. Potem położyliśmy się spać.

Im dłużej bywałem w domach Grzesia czy Piotrka, tym wyraźniej dostrzegałem różnice w naszych relacjach ze swoimi rodzicami. Tym bardziej dostrzegałem braki we mnie i mamie. A im większe widziałem, tym większą złość odczuwałem. W końcu zacząłem ją wyładowywać.

Wtedy brakowało już milczenia i wszyscy chcieli zawrócić czas. Nie namawiać na kontakt między nami. Ale było za późno. Już w żadnym pokoju nie było spokojnie, a wzrok mój kierowałem przed siebie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *