Wszystko zaczęło wracać do porządku – do czasów sprzed stabilności. A Grześ się nie cieszył, mimo że wcześniej zamartwiał się moim niereagowaniem. Nie potrafiłem tego zrozumieć. Przecież coś musiało odejść, żeby coś mogło wrócić, i tak właśnie było. Zaczęli odchodzić.
Nigdy nie potrafiłem wyobrazić sobie dorosłych ludzi, których spotykałem na swojej drodze w życiu, jako dzieci. Było dla mnie logiczne, że od zawsze byli oni dorośli – powstali na świecie i zniknęli z niego jako dorośli. Wiedziałem, że mimo logiki, którą w tym upatrywałem, byłem w błędzie, ale niektórzy nigdy nie byli dziećmi. Inni do końca życia byli już tylko nimi.
Tamten dzień nie mógł się zacząć inaczej niż wszystkie wcześniejsze, bo wtedy można byłoby pomyśleć, że faktycznie wydarzy się coś, co wykraczałoby poza normę codzienności, ale nikt o tym nie pomyślał – a bynajmniej nikt nie wspomniał o tym na głos.
Siedziałem na niewygodnym krześle przy szpitalnym łóżku, które tymczasowo należało do mojej siostry. Na twarz opadały jej piękne i długie kasztanowe włosy, których kondycja była nadzwyczaj dobra, jeśliby wziąć pod uwagę ilość leków, jakie zażywała. Czasem jej je układałem, gdy przychodziłem – plotłem warkocze i starałem się formować z nich koki. Nigdy się nie skarżyła na ból, nawet gdy ja sam czułem, że pociągnąłem zbyt mocno.
Tego dnia były niedbale związane gumką – to dzieło mamy – a pojedynczy kosmyk opadł jej na twarz, która z dnia na dzień robiła się coraz bledsza.
– Jak się czujesz? – zapytałem, bo było to dla mnie oczywiste, że tak właśnie należy rozpocząć rozmowę z osobą, którą odwiedza się w szpitalu.
– Boli – powiedziała, kładąc sobie dłoń na klatce piersiowej.
Nie wiedziałem, jak zareagować. Wiem, że boli, Nikola, choroby zazwyczaj bolą, dlatego jesteś w szpitalu, chciałem powiedzieć.
– Póki boli, jest dobrze – odparłem zamiast tego, myśląc o moim sercu. Kiedy nie kłuje, wtedy jest źle, już to rozumiałem.
Żadne z nas nie dodało nic więcej, przez moment patrzyliśmy sobie w oczy, aż ona się uśmiechnęła, więc i ja to zrobiłem. Może nie rozumiała tego, co powiedziałem.
– Postaraj się umilić jej jakoś ten czas – mówił tata, więc się starałem. Graliśmy w gry i słuchałem, jak mówi. Kupowałem przekąski ze szpitalnego automatu, na które miała ochotę, i pocieszałem, kiedy pytała:
– Nathan, a… – śmierć. Każde jej pytanie dotyczyło śmierci. Bo rodzice nie chcieli jej powiedzieć, a ja nie mogłem.
– Nie, Nikola, śmierć… – kłamałem, a przed oczami moimi wciąż ktoś się dusił. A kto inny płakał po mamie.
Po czasie zmęczyła się mówieniem i przymknęła oczy, a ja wyszedłem bez słowa.
Mówią, że śmierć zaskakuje i pojawia się znikąd, ale znikąd pojawia się jedynie dźwięk – nic więcej. A gdy się już pojawia, to nie mija. Śmierć tak.
Szum umilkł w pokoju numer siedem z szacunku do chwili, z żałoby, a potem wrócił. I trwał, dopóki nie stanąłem przed tatą na szpitalnym korytarzu, by go poinformować, że wracam do domu.
Nic mnie nie uderzyło ani nie widziałem ciągłej linii na monitorze przy jej łóżku. Tylko przeraźliwy pisk przeszył mi głowę i nie pomyślałem nawet, że inni też mogą go słyszeć. Że jego źródło było za moimi plecami.
Chwila ta nie trwała w nieskończoność. I nic się nie zmieniło – tylko zamknęła oczy. Nic więcej.
Jej ostatnie słowa powinny wybrzmiewać mi w głowie, ale ich nie pamiętałem.
Lekarz reanimował pacjentkę, bo to jego praca. Używał defibrylatora, bo mu za to płacono. W końcu musiał podjąć decyzję o przerwaniu reanimacji i podyktować godzinę zgonu, bo pacjentka nie wykazywała żadnych czynności życiowych. Takie rzeczy się dzieją. Zdarza się.
Ludzie pojawiali się w moim życiu nagle i tak też znikali.
Na korytarzu słyszałem płacz i widziałem, jak mój tata próbował przejąć na siebie część jej rozpaczy, by się nie musiała mierzyć z takim jej rozmiarem.
Znikąd pojawia się jedynie dźwięk. I cisza.
Krzyk mojej mamy, którego nie słyszałem od lat. I moje łzy, które ciekną, choć nie wiedzą dlaczego. Przecież tak właśnie chciałem. Nie zrobi się krzywdy komuś, kto nie istnieje.