Powoli kreślę kolejne znaki, czując każdą pojedynczą kość zamkniętą w opakowaniu ze skóry. Niektóre z nich ocierają się o siebie wzajemnie, inne – wydają głuche dźwięki. Może są puste. Może zamiast tkanki kostnej jest w nich jedynie powietrze. W żyłach moich jest krew. Ją też czuję. Każdy mililitr, który przepływa przez żyły.
Nerwy powodują, że przechodzą przeze mnie impulsy elektryczne, a włosy i paznokcie wręcz rosną na oczach moich.
Kręgosłup ostro wbija mi się w szyję, walcząc o utrzymanie ciała mojego w pozycji siedzącej. Bym nie padł twarzą na stół. Żebra obejmują płuca, które kurczą się do rozmiarów liści tylko po to, by w następnej chwili próbować rozerwać mi klatkę piersiową. Może w końcu zahaczą o otaczające je kości i pękną.
Wiercę się na drewnianym krześle i kręcę ramionami chaotycznie we wszystkie strony, jak gdybym chciał się wydostać sam z siebie.
Niekomfortowo mi z ciałem moim.
Wszystkie cztery kończyny wykręcają się w nienaturalny dla siebie sposób, a oczy wylewają się z twarzy. Nos zasłania mi widok na świat. Palce łaskoczą od środka, blizny na stopach swędzą. I gdzieś w tym wszystkim szlifują mi się kości w kolanach.
Trudno jest mi utrzymać długopis w dłoni, bo mi zdziera naskórek, ale piszę dalej. Ze łzami w oczach. A może to już białko. Bo muszę.
Słyszę wszystko, co wewnątrz mnie samego się dzieje. Serce bije tak powoli, że gdyby przestało, nie zauważyłbym żadnej różnicy. Gdy mrugam, powieki ocierają się o to, co zostało w oczodołach. Staram się więc nie. Nawet mrowienie nogi wydaje dźwięk.
Przede mną stoi szklanka z wodą, już do połowy pusta, leżą dokumenty, notatnik i certyfikat. Musi tu leżeć, gdy pracuję, bo czasem zaczynam wątpić.
I na to wszystko rzuca się cień zza moich pleców. Jak na całe życie moje. Może się rzuci ze schodów jeszcze lub z okna. A może to ja, choć tego nie chcę. Żeby mnie jeszcze kiedyś ktokolwiek znalazł leżącego pod drzwiami. Bo może wejdzie wtedy, spojrzy na ciało moje, które się zgniecie w sobie, z ramionami wiszącymi wzdłuż tułowia i z ledwo zakrytymi nogami, i podniesie mnie. Wyniesie za drzwi. Gdziekolwiek. Jak gdyby miał wprawę. Jak gdyby już to robił kiedyś.
Już leżałem pod cieniem i nie chcę więcej. Ale czy to ważne w ogóle? Może nie mogę nic na to. Może cieniem jestem samego siebie i umrę tutaj.
I może mnie te myśli zdystansowały od pustych kości, serca i blizn na stopach, bo już ich nie słyszę. Staram się zacisnąć mocno pięści, ale mimo że je widzę – nie mam pewności, czy jestem.
Mam jedynie zdolność postrzegania tego, co ciało robi. Dobrze, że mi jeszcze to pozostało, bo nie panuję już nad nim zupełnie. Ciało moje porusza się, a ja nie wiem dlaczego.
Na przemian mam jego przejmującą świadomość i jej brak, a każdy z tych stanów jest intensywny na tyle, że go nie chcę.
Ale czy to ważne w ogóle?
Kartkuję dokumenty, ale ręka moja wie, że nie mogę się skoncentrować i już nic dziś nie zrobię. Może w ogóle.
Certyfikat leży niedaleko, ale muszę poświęcić parę dłuższych chwil, by się upewnić, że obecne na nim nazwisko jest moje. Widzieć można wiele rzeczy.
Czekam, aż cokolwiek się na nim zmieni. Daję mu szansę, by mógł udowodnić mi, że się mylę. Że to nie ja.
– Jestem z ciebie ogromnie dumny, nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę! – wykrzyknął, kiedy przekroczyłem próg mieszkania z aktem w dłoniach. Niepewny, czy mnie nie wyśmieje. Bo dlaczego ja?
– Nie nadaję się do tego – powiedziałem, by mu ułatwić.
– Czy to nie jest wystarczające potwierdzenie twoich umiejętności? – Wziął ode mnie kartkę i podniósł w taki sposób, by znajdowała się przed twarzą moją.
– Odpowiedzialność, sumienność, skrupulatność, cierpliwość, dobra organizacja pracy, umiejętność koncentracji, perfekcyjność – wymieniałem, gdy przypatrywał mi się, zdezorientowany. – Powiedzieli, że to są cechy, które powinniśmy mieć, Leon. Ja ich nie mam. Ani jednej. Ja nie potrafię mówić nawet. – Oddychałem coraz szybciej.
– Ale potrafisz pisać…
– Nie potrafię – przerwałem mu.
– Potrafisz, Nathan, to jest dowód. – Znów podniósł kartkę na wysokość oczu moich. – I znasz język. Nawet jeśli w ojczystym czasem się gubisz, to z innymi idzie ci o wiele lepiej.
– Nie wiesz tego, nie znasz innych języków – odparłem, ale zaraz poczułem, że słowa te nie powinny wyjść z ust moich, więc przeprosiłem najszybciej, jak tylko mogłem.
– Nie, masz rację – zaśmiał się, tak jakby go to nie ruszyło. – Nie mam talentu do języków, ale ci ludzie, którzy stwierdzili, że się nadajesz, mają, więc skoro oni w ciebie wierzą, to ja tym bardziej.
Nie kontynuowałem dyskusji, ale czymże jest wiara? Czy wystarczy ona do czegokolwiek?
Trzymam go w dłoniach, choć nie pamiętam, kiedy po niego sięgnąłem. Po raz kolejny czytam swoje imię i nazwisko. Jak czułby się tata, gdyby wiedział? Czy stwierdziłby, że zawsze we mnie wierzył? I czy na pewno właśnie tak się nazywam?
Miałem sobie kiedyś podziękować, więc dziękuję. Po raz kolejny. I wciąż nic. Tylko mam pracę. I ludzie dookoła są zachwyceni, jak gdybym się urodził z niczym, a miał wszystko.
Może robię to ze zbyt małym zaangażowaniem. Może gdybym się pokłonił.
Nie mam pewności, czy jestem. A skoro nie jestem, to mnie nie było nigdy. Nigdzie.
– Nie wchodź tam – poprosił z łamiącym się głosem. Jak gdyby brał w ogóle pod uwagę, że mogę tak po prostu zdecydować, by nie wchodzić.
– Jestem tam cały czas, Grześ. Nigdy nie byłem nigdzie indziej na świecie – odpowiedziałem, nim zdążyłem zrozumieć, co miał na myśli.
Posmutniał. Nie był zły ani rozczarowany. Twarz jego spochmurniała tylko, gdy kiwał głową, żegnając się ze mną przed drzwiami domu mojego.
Nie wiem, ile czasu minęło, od kiedy byłem maszyną, przez którą przepływają słowa, ale już nią nie jestem. Już w ogóle niczym. Błądzę w labiryncie płonących korytarzy budynku w głowie mojej. Nie wiem jak długo. To nie ma znaczenia, skoro jestem zamknięty na klucz. Mam czas. A on miał mnie.
– Nie rób takiej miny, trochę mnie przeraża – zaśmiał się Leon. Golił się przed lustrem, a ja siedziałem na skraju wanny i czekałem. Jego rodzice mieli niedługo wrócić z pracy; to miało być nasze pierwsze oficjalne spotkanie.
– Przepraszam.
– W porządku – rzucił lekko, jak gdyby wcale nie chciał ciągnąć tej rozmowy. Jak gdyby ją zaczął wyłącznie po to, by powiedzieć cokolwiek. – Nie myślisz wtedy o potencjalnych metodach zabójstwa, co? – znów się zaśmiał.
– Co?
– Wybacz. – Opukał maszynkę i wycierając twarz ręcznikiem, odwrócił się w moją stronę. – To żart, chciałem rozluźnić atmosferę – wyjaśnił. – Ale wiesz, jaką minę mam na myśli? – Mimo że natychmiast potwierdziłem kiwnięciem głowy, on i tak kontynuował: – Masz wtedy bardzo pusty, nieobecny wzrok, zniżasz głowę i unosisz wysoko jedną brew. – Znów poruszyłem głową. – Wyglądasz wtedy trochę strasznie – dodał.
– Przepraszam.
– W porządku – stwierdził, odwieszając ręcznik na wieszak, ale mimo jego słów widziałem, że nie jest w porządku.
– W takich chwilach nie czujesz się komfortowo w moim towarzystwie? – zapytałem, choć zdawałem sobie sprawę z tego, jaką uzyskam odpowiedź. I z tego, jaka była prawda.
– Chciałbym po prostu wiedzieć, o czym wtedy myślisz, jeśli faktycznie nie planujesz nic nielegalnego – mrugnął jednym okiem, unosząc przy tym kącik ust.
Jak gdyby fakt, że zabójstwa są nielegalne, był w nich najgorszy.
– Jestem wtedy daleko – wyjaśniłem. I byłem w stanie podać mu dokładną liczbę kilometrów. O którą nie zapytał.
– Okej.
Ale nie było okej. Obudziłem się w jego łóżku z koszmaru, a on mnie uspokajał. Bo przecież to tylko sen i już się skończył. Jak film, który wyłączyć można. A jego rodzice byli w domu i nie wiedzieli, że ja też, więc ciszej. Proszę, ciszej.
– Nathan… – zaczął, a ja nie słyszałem, co było dalej. Tylko wzrok mój zdążył zauważyć kątem oka, że się cofnął ode mnie.
A nazajutrz mi powiedział, że znowu to zrobiłem.
– Zrozum, taka mina w środku nocy potrafi człowieka zdekoncentrować.
– Zdekoncentrować? – zwątpiłem.
– Naprawdę, ja…
– W porządku, Leon. – Wzruszyłem ramionami. Chciałem zapytać, czy mnie zostawi, czy to już. Czy musimy się rozstać, bo nie będzie umiał ze mną żyć przez to, jaki jestem. Wzruszyłem ramionami, by wiedział, że to przeżyję. By nie był ze mną ze strachu o mnie. Ani o siebie. Przeszło mi przez myśl, bym sam go zostawił. Dzień po kolacji z jego rodzicami. By mu ułatwić. Ale słowa te nie potrafiły wydostać się z ust moich. Może jego też. Może to dlatego zostaliśmy wtedy razem. Może żaden z nas po prostu nie potrafił się odezwać. – Też bym się pewnie wystraszył – powiedziałem.
Ale nie wiedziałem, czy by tak było. A Grześ nie potrafił mi odpowiedzieć.
– Czy ja wiem? Po prostu jesteś wtedy chwilowo nieobecny duchem.
– Nie przestraszyłeś się mnie nigdy? – Chciałem dodać, by był szczery, ale miałem pewność, że będzie.
– Czasem boję się o ciebie – stwierdził, a po chwili sprostował: –Bardzo często boję się o ciebie. Ale przenigdy nie czułem lęku o to, że mógłbyś mi coś zrobić.
Mam tylko zdolność postrzegania tego, co robi. Dobrze, że mi jeszcze to pozostało, bo już nie panuję nad nim. Ciało moje przemieszcza się, a ja nie wiem gdzie i dlaczego, dopóki mnie Leon nie pocałuje na powitanie.
– Nie zostawiłeś mnie – mówię, zanim jestem w stanie się powstrzymać.
– Oczywiście, że nie – stwierdza z lekkością.
Jeszcze nie teraz. Chciałbym uśmiechnąć się na tę myśl, ale to nic nie znaczy. Może się tym razem udało tylko.
Wyciąga pudełko z nieruszonym obiadem na stół.
– Nie zdążyłem nawet porządnie zjeść, w jakiejś szkole niedaleko zdarzył się wypadek, miałem sporo dodatkowych pacjentów – nie precyzuje, o co chodzi, a ja nie pytam.
Myje ręce i siada naprzeciwko mnie, by zjeść.
Czekam, aż odejdzie. Zawsze odchodzą. A jeśli coś przez całe życie jest jakieś, a potem nagle jest inne, to nie dlatego, że się cokolwiek zmieniło. Że już będzie lepiej.
Udało się. Po prostu. Czasem – nie wiedzieć czemu – coś się udaje.
Pyta o mój dzień, a ja nie chcę o tym mówić, bo to może nasze ostatnie minuty razem.
Kiedyś wyjdzie i już nie wróci. Tylko jeszcze nie teraz widocznie.