Nathaniel

Rażące słońce atakuje mnie zaraz po otworzeniu oczu. Nie czuję jednak złości z tego powodu. Ognista kula we wszechświecie jest zbyt pięknym zjawiskiem, by się móc gniewać na nią za bycie w oczach moich. Powinienem to odbierać za zaszczyt.

Waham się jedynie przez moment, lecz w końcu wstaję i zauważam, że to już południe. Wspinam się po schodach w dół. Niższe piętro jest dla mnie trudne do zdobycia jak najwyższe szczyty świata. Naprawdę je lubię, są estetyczną przeszkodą, której czasami nie jestem w stanie pokonać, ale w pozostałych momentach to jedynie coś pięknego. Jak ocean.

Na ostatnim schodku osuwa mi się stopa i muszę szybko złapać się ściany.

– Cześć, co słychać? – Słyszę jego głos jeszcze zanim go zauważam. Nie odpowiadam, dopóki nie pojawia się tuż przede mną.

– Słyszę ciebie, wystarczy – mówię i przytulam go mocno na powitanie. Łapię jego koszulę za plecami i zaciskam na niej pięści.

– Jak się spało? – kolejne pytanie wypływa z jego ust.

Wzruszam ramionami.

– Spałem. – Uśmiecham się pod nosem, bo to wystarczy, żeby zrozumieć. Właśnie o to mu chodziło: czy dałem radę spać. Tak, udało mi się.

Nawet nie zauważam, kiedy uśmiech znika mi z twarzy. Często znika on z niej niezależnie ode mnie. I nigdy samoistnie się na niej nie pojawia. Bo trzeba wiedzieć, kiedy powinno się uśmiechnąć, ale nie kiedy przestać. To się dzieje poza wszelką kontrolą.

– Nie musiałeś jeszcze wstawać, jeśli jesteś śpiący – odzywa się i dopiero wtedy zauważam, że ziewam. Szybko zakrywam usta ręką.

– Łóżko nie ma sensu bez ciebie.

Leon patrzy na mnie przez chwilę i dociera do niego, że dziś jest dobry dzień. Może to dlatego, że spałem dłużej niż zwykle. A może ponieważ spał ze mną. Czy te dwie zmienne nie są od siebie wzajemnie zależne?

A może to dlatego, że wciąż tu jest. Że obudziłem się i zastałem go w mieszkaniu. Nie jestem sam. I nikt mi nie wypuszcza powietrza na kark. Bo jest nas dwóch.

To dobry dzień, bo dziś nie pracuje. Nigdzie mu się nie śpieszy, a mnie razem z nim. Wspólnie nigdzie nie pędzimy. Czeka cierpliwie w salonie, czytając gazetę, kiedy robię naleśniki na bardzo późne śniadanie, ale to nieważne, bo to spokojny dzień i nie trzeba śpieszyć się z posiłkiem też.

Podaję mu talerz.

– Dziękuję – mówi i zaczyna jeść.

W tym czasie szukam czegoś, o czym mógłbym mu opowiedzieć, i znajduję to, kiedy zerkam na regał. Przypominam sobie.

– Skończyłem czytać książkę – oznajmiam, a on się rozpromienia.

– Gratulacje – mówi z uśmiechem. – I jak? Była dobra?

– Tak, była dobra. Chyba zacznę następną tej samej autorki.

– Mamy na półce? – pyta, a ja potwierdzam.

Uśmiechamy się do siebie. Widzę, że jest ze mnie zadowolony, i chciałbym, by nie przestawał.

– Skończyłem też dwa zlecenia – dodaję. – Ostatnio udaje mi się kończyć wiele spraw.

– Nawet nie wiesz, jak się cieszę, jestem z ciebie strasznie dumny – reaguje na moje słowa. Odkłada pusty talerz i całuje mnie w usta, a kiedy prostuje się, to ja nachylam się do niego i powtarzam jego ruch. Bo potrzebuję tego jeszcze raz.

– A czy ty jesteś z siebie dumny? – pyta, gdy wstaję i zabieram naczynie do kuchni.

– Chciałbyś coś jeszcze?

– Nie – odpowiada. – Zapytałem o coś, Nathan – przypomina. – Jesteś z siebie dumny? – Kiwam głową, ale on nie odpuszcza: – Powiesz to? Że jesteś z siebie dumny, z tego, co zrobiłeś w ostatnich dniach?

To nie jest dużo pracy. Dwa zlecenia, nad którymi pracowałem przez o wiele więcej czasu, niż powinienem, i przeczytana książka w czasie, w którym Grześ przeczytałby ich co najmniej dwadzieścia. Nawet Leon przeczytałby ją szybciej, gdyby lubił to robić, pomimo tego że rzadko bywa w domu.

To nie jest dużo pracy i wystarczy mi, że on jest ze mnie zadowolony, ale widzę, że bardzo zależy mu, bym to powiedział, więc mówię. Żeby nie psuć.

– Tak, jestem z siebie dumny, to więcej, niż zrobiłem w ostatnim czasie – przyznaję, bo taka jest prawda.

Leon patrzy na mnie z uśmiechniętymi oczami. Jego usta nie muszą robić nic, aby było wiadomo, że jest szczęśliwy.

– Trzymaj się z daleka trochę bliżej – mówię, kiedy wracam na miejsce.

Leon śmieje się cicho i przesuwa ciało swoje w moją stronę. Obejmuje mnie od tyłu i opiera głowę na moim ramieniu.

Czuję jego oddech na karku. Wokoło jest cisza i słyszę wyłącznie szum i nasze niemalże zsynchronizowane oddechy. Moje są jedynie nieco szybsze, ale nie szaleją tak jak wtedy, gdy samotność.

Czuję, że na mnie patrzy, ale ja nie mam serca odwrócić się i spojrzeć na niego. Czy mam serce do czegokolwiek? Czy mam je chociaż do pompowania krwi?

Dotykam tętnicy szyjnej – pulsuje. A może to moje palce.

Ktoś bierze je i przenosi w inne miejsce – trochę wyżej i bardziej w lewo. Podnoszę wzrok do góry i widzę, jak uśmiecha się z troską. Jakby nigdy nie robił nic innego.

– W tym miejscu sprawdza się puls – oznajmia i nie przestaje się uśmiechać.

Faktycznie, czuję go lepiej.

– Może gdzieś wyjdziemy? – pyta, a ja nie mogę się nie zgodzić. I nie chcę nawet, bo tam gdzie będziemy, on też.

Zakładamy na siebie kurtki, bo mimo słońca na zewnątrz obecny jest również wiatr.

Spacerujemy. To niesamowita czynność, jeśliby zdać sobie sprawę, czym w istocie jest. Nogi nasze dają nam możliwość poznawania świata dookoła. Raz lewa, raz prawa noga i docieramy do miejsca, które jest gdzie indziej niż nasz dom. Można uciec dzięki nim i się dostać do dowolnego miejsca na ziemi. Niewiarygodne.

Uśmiecham się, gdy idziemy. A kiedy podnoszę wzrok, dostrzegam, że on również. I też mnie widzi.

– Nogi są niesamowite – odzywam się.

– Tak, to prawda, są niesamowite.

Trwamy w przyjemności, jaką daje nam chodzenie, dopóki nie musimy zrobić sobie przerwy. Fakt ten sprawia, że smutnieję. Bo to tak, jakby tajna moc płynąca z dolnych kończyn się wyczerpała. Siadam zrezygnowany na ławce.

– Co jest? – słyszę.

– Czy to nie jest przykre, że musimy odpocząć, żeby móc iść dalej? – pytam.

– A czy to nie jest cudowne, że po odpoczynku jesteśmy w stanie iść dalej?

Patrzę na jego twarz i dostrzegam, że naprawdę w to wierzy.

– Masz rację – potwierdzam i całuję go po raz kolejny tego dnia.

Po krótkiej przerwie idziemy dalej.

Nie pytam gdzie, ale wydaje mi się, że to długa podróż. W końcu stajemy na parkingu stworzonym z rozrzuconego między drzewami żwiru.

Zaraz obok niego jest mały sklepik i Leon wraca z niego po chwili z lodem na patyku w ręce. Kierujemy się przed siebie.

– Gdzie idziemy? – pytam w końcu.

– Do parku – oznajmia lekko.

– Nie bolą cię zęby, gdy gryziesz lód? – pytam.

– Gryzłeś kiedyś? – Kręcę przecząco głową. – Masz, spróbuj, to nie takie straszne, jak wszyscy próbują to przedstawić – proponuje i podsuwa mi go pod nos.

Odgryzam mały kawałek i krzywię się.

– I jak?

– Zimne i nieprzyjemne uczucie w dziąsłach – wyrażam swoje zdanie.

– Jej, macie okropnie wrażliwe ząbki – śmieje się i kontynuuje jedzenie w typowy dla siebie sposób.

Park jest praktycznie pusty. Jedynie kobieta pomaga dwójce dzieciaków kręcić się na karuzeli.

Przechodzimy przez most i nagle stajemy. Żaden z nas się nie odzywa, pochylamy się tylko nad przepływającą pod nim wodą, opierając się na barierkach.

Wszędzie dookoła nas jest zieleń. Leon uśmiecha się do strumyka, a ja tego nie analizuję. Bo to szczęście. Nieważne dlaczego.

– Cudownie – odzywa się, a kiedy na niego spoglądam, dostrzegam iskierki w jego oczach.

– Co takiego? – pytam, bo chcę słuchać jego głosu. Jego zachwytów nad przepaścią.

– Wszystko – śmieje się. – Jest taka piękna pogoda. – Wiatr rozwiewa mu słowa. – I ładne widoki. – Rozgląda się dookoła. – Spędzamy razem czas – o tym wspomina na końcu, prawie tak zachwycony jak pogodą. – Co miałoby być nie tak?

– Masz rację – mówię, a on chwyta mnie za rękę i unosi ją sobie do ust. Całuje wierzch mojej dłoni i puszcza ją, bo nie chodzimy, trzymając się za ręce. Nie lubi tego.

Nie wyrzuca patyczka po lodzie. Trzyma go w ustach i gryzie, jakby się nim bawił.

Docieramy do huśtawek. Siadam na jednej z nich i napinam przedramiona, by wznieść się ku niebu. Jak on, kiedy zmienia biegi.

Latam nisko. Leon obejmuje mnie od tyłu i szepcze mi do ucha, że ja na huśtawce to najpiękniejszy widok, jaki dane mu było kiedykolwiek ujrzeć. Unoszę moje kąciki ust, ale szybko opadają. Mam nadzieję, że zdążył zauważyć mój uśmiech. Bo rzadko mówi takie rzeczy. Chcę, żeby wiedział, że to doceniam. Bo tak jest naprawdę. Tylko usta moje nie chcą tego pokazać. Myślą, że nie muszą.

Nogi moje unoszą się nad ziemią. Nie myślę o tym, gdzie jestem ani jak się tutaj znalazłem. Ważne, że głowa jego znajduje się na moim ramieniu. Ponownie tego dnia.

– Gdzie jesteśmy? – pytam, ale zdezorientowanie nie miesza mi w głowie. Mógłby powiedzieć, że pośrodku niczego, a ja odchyliłbym ją, by położyć na jego ramieniu, jak on swoją na moim.

– W parku – odpowiada jednak zgodnie z prawdą, równie lekko jak wcześniej. Nie martwi go, że pytam, bo mnie też nie.

Piłka do koszykówki przelatuje przed moją twarzą i ląduje obok nóg. Mężczyzny stojącego za mną już nie ma. Odrzuca piłkę w stronę grających.

Wdycham świeże powietrze, zanim zamknę się w mieszkaniu na kolejne dni. Póki nie wróci z pracy i nie zapyta, czy wyjdę. A ja się zgodzę. Bo dlaczego nie, skoro tak pięknie na zewnątrz, kiedy jest ze mną?

Skoro ciężar na ramieniu.

Nigdy nie byliśmy nigdzie indziej. Pojawiłem się na tej huśtawce z niczego. Powstałem tutaj nagle z pyłu. A on ze mną. I nikt inny nie istniał nigdy. A żadne wspomnienia nie są prawdziwym doświadczeniem.

Nie było mnie tam.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *