Deszcz agresywnie obija się o szyby. Żąda, by go wpuścić do środka. Zamykam oczy, żeby pokazać, że go ignoruję. Jego siła nic dla mnie nie znaczy, a dźwięki jego nie robią na mnie najmniejszego wrażenia, kiedy pisk. Widząc to, zaczyna się denerwować, ze zniecierpliwieniem sam toruje sobie drogę. Postanowił dostać się do środka bez mojej pomocy. Ale jak mógłbym mu jej udzielić? Duże okna się nie otwierają.
Na szybach utworzyły się już małe pęknięcia, z biegiem czasu będą się one jedynie rozrastać. Pajęczyny z pokruszonego szkła. Jakoby ciecz, co je tworzy, pająkiem.
Woda zaczyna się przez nie sączyć na podłogę. Jak krew z pociętego ciała. A pająk scyzoryk dzierży zamiast nóg swoich.
Na panelach są już kałuże. Jeśli w nie wsiąkną, to deski zaczną się odkształcać i zapadać się będą w przyszłości pod nogami. Powinienem iść więc po ścierkę i podłożyć ją w zagrożone miejsce, ale nie ma to sensu. I listwy przypodłogowe są już mokre. Osoba mieszkająca pod nami ma czas jeszcze. Oby go spożytkowała lepiej niż ja.
Szyby trzymają się resztek siebie na cienkich niciach. W końcu i one puszczą na dobre. I już ich nie będzie. Będę wśród przestrzeni, bo jakże mieszkanie bez ścian żadnych. A choćby i szklane były.
Pisk wzbudza strach. Czuję go na skórze, nawet jeślibym go nie chciał, ale włoski stoją już. A może to z zimna tylko? Bo się pogoda dostaje do środka.
Wciąż go słyszę. To śmierć. Kiedy pisk, to wiadomo, że nadchodzi. Nie ma ona innego dźwięku. Nie musi. Pisk wystarczy. Gdy się pojawia, to wiadomo już.
Ktoś puka do drzwi, a ja uśmiecham się mimowolnie pod nosem, mimo że ręce mi drżą nieprzerwanie. Ale przywitać się trzeba z uśmiechem, nawet jeśli gość do ciebie, byś umarł.
Śmierć puka do drzwi, bo wie, że czekasz. Już nie jest hakiem na suficie ani monitorem na ścianie.
Poruszam się powoli i ciężko, bo woda, która zgromadziła się pod stopami, ogranicza moje ruchy.
Klucz wypada mi z rąk, kiedy chcę otworzyć drzwi, i muszę zanurzyć dłoń, by je odszukać. Czuję, jak folia, która nie zabiła żadnego żółwia, owija mi się dookoła palców. A może jego martwe ciało też tam jest pode mną.
W końcu wyciągam mokre klucze i ponownie staram się otworzyć.
Śmierć nie jest.
– Jesteś strasznie blady – mówi na powitanie. – Źle się czujesz?
Bez zastanowienia moczy sobie stopy. Na korytarzu jest susza. Może ktoś tam umrze. Może okna w naszym mieszkaniu nie są wykonane z wystarczająco mocnych materiałów i nie zginiemy z braku wody? Bo jakże inaczej to wytłumaczyć niż w ten sposób? Że tu tylko powódź lub torba wokół szyi.
– Ulewa – oznajmiam, a on patrzy w stronę pękniętych okien i kiwa głową zamyślony.
Brodzi po panelach i nie przeszkadza mu, że katastrofa. Nie mówi nic nawet. Tylko patrzy na okna. Może zaproponuje mi, że pomoże zakleić?
Muszę jeszcze się pozbyć wody, by meble nie odpłynęły. Zabiłyby kogoś, kto idzie chodnikiem, by doświadczyć deszczu na własnej skórze.
– To przez nią jesteś w takim humorze? – pyta.
Zamieram.
Tonę we własnym mieszkaniu i wciąż pisk, a on pyta o humor. Czy to ważne w ogóle? Mój humor w obliczu…
– Pomożesz mi się pozbyć tej wody? – zwracam jego uwagę na ważniejszą w tym momencie sprawę.
– Jasne – mówi i przytula mnie boleśnie.
Czuję, że jeszcze tylko trochę mocniej zaciśnie ramiona i będzie trzymał w nich ciało moje jedynie. Już nie plastik mnie w sobie dusi. Nie ja sam nawet.
– Grześ, woda – staram się przywołać go do porządku i uświadomić, czym koniecznie musimy się natychmiast zająć. – Szyby niedługo pękną na dobre. Będzie tu mnóstwo szkła. – Dopiero gdy wypowiadam te słowa na głos, docierają one do mnie.
– Nathan…
– Słyszysz ten pisk? Może to szkło wbije się nam w serca.
Patrzy na mnie przez moment, analizując moje słowa, ruchy lub mnie całego. A powinien sytuację jedynie. Nagle podnosi ręce i zbliża je do mnie. Wzdrygam się, cofam o krok. W wodzie tworzą się kręgi, jakby ktoś do niej kamień rzucił, a to ja. Grześ stoi w miejscu i pokazuje mi dłonie swoje, by pokazać, że bezpieczeństwo, nie cofam się więc dalej. A dalej jest ściana tylko.
Delikatnie zasłania mi uszy. To nic nie daje. Kręcę głową.
Mam mokrą twarz. Boję się spojrzeć w dół, by się nie przekonać, że poziom wody jest już przy szyi mojej. To znaczyłoby, że się roztrzaskały.
Przyjaciel powoli odsuwa ręce od moich uszu. Teraz na pewno dostanie się do nich woda i zaleje mi ciało od środka. Może wypłynie oczami.
Grześ ściera mi wodę ze skroni, jakby myślał, że po problemie. Wcale nie toniemy, kiedy nie cieknie po twarzy.
– Czy to nie tak, że zawsze słyszysz pisk, Nathan? Mówiłeś mi kiedyś, że dla ciebie to jedyna cisza, gdy go słyszysz? – zdanie kończy pytajnikiem, bo nie jest pewien, co mówiłem, a ja co jemu.
– Szum – tłumaczę. – Kiedy słyszę szum, to cisza.
– Pisk to nie szum? – dopytuje. Nie jest głupi, ale to, co wychodzi z jego ust, wydaje mi się pozbawione sensu.
– Grześ, szum to cisza – powtarzam. – Pisk to dźwięk.
Nie rozumie, co mówię, widzę po jego twarzy, że się stara, ale nie rozumie.
– Oddychaj, Nathan – prosi, bo to załatwi sprawę w jego opinii. Oddychanie. Ale ja nie mam skrzeli. Jak więc oddychać? Jak on w ogóle mówić potrafi? Jest wyższy, pewnie jeszcze mu woda nie cieknie do ust. – Nic się nie dzieje – mówi, póki może. – Spójrz w stronę okien.
Przeraża mnie widok, jaki mogę tam zobaczyć, ale muszę. Odwracam się nagle. Szyby już nie ma. Deszcz pada na szkło rozrzucone na podłodze.
Nie ma w życiu moim niczego innego, co by było bardziej obecne. Szkło tylko. I pisk, który być może już nie ustanie nigdy, więc się z nim godzę. Niechaj zamieszka w głowie mojej na wieki. I nic z tego.
Może właśnie umieram i trwa to dłużej, niż myślałem, że może. Patrzenie z boku na kopanie własnego grobu. Może to teraz właśnie, wśród tlenu.
Usta moje poruszają się, ale nie rejestruję, co wychodzi z ich wnętrza. Człowiek stojący przy mnie wie najwidoczniej, bo chwyta mnie za rękę i ciągnie w stronę szkła. Może chce, bym na nim stanął i poranił sobie stopy. W porządku. Zrobię to, jeśli zechce, bo nie jestem nikim, kto mógłby odmówić. To tylko krew spłynie na podłogę, a zmyje ją woda od razu. A potem z oczu zamiast łez mi się wyleje. Może wsiąknie w panele i będą odkształcone nie bo woda, a krew.
Unosi rękę moją i chce ułożyć ją na czymś, czego nie ma. Może każe mi skoczyć z czwartego piętra. W porządku. Skoczę. Zaczynam płakać, bo czuję strach. Nie mam lęku wysokości, ale to przykre, że osoba, której ufam, ciągnie mnie nad przepaść. A może to śmierć faktycznie zapukała do drzwi.
A może mi się poszczęści i umrę już w locie. Ze strachu może albo mi płuca wyrwie. I upadnę już martwy. I tonąć nie będę już. Może nawet mnie poniesie kiedyś.
Powietrze jest ciepłe. I namacalne. Odwracam się w jego stronę, widzę, że patrzy na mnie z miną niewyrażającą nic zupełnie. Oczy moje błądzą. Wzrok mój jest wszędzie teraz.
– Nie pęka – odzywam się cicho. A słowa te powstrzymują mnie od wdechu, bo może zbyt wcześnie na wszelkie wyroki. Co, jeśli pęknie od dotyku lub dwutlenku węgla? Odsuwam rękę, by nie drażnić szkła.
Patrzę w dół. Nogawki są suche; panele jak nowe, choć nie.
Pada tylko za ścianą. I pisk.
– Lepiej? – pyta, a ja kiwam głową. Bo cóż miałbym innego?
– Przepraszam. – Bo cóż?
– W porządku. – Jakby naprawdę. – Wciąż go słyszysz? – Podnosi palec i wskazuje na swoje ucho. Może myśli, że jeśli zniknął, to wraz z nim cały mój słuch.
– Trudno – oznajmiam, ale zbyt mi ciężko na ramionach, by zrobić cokolwiek więcej.
– Nie. – Przechylam głowę, bo teraz w istocie nie wiem, o co mu chodzi. – Zaradzimy coś na to.
Nie rozumie.
– To śmierć, Grześ – wzdycham. – Kiedy pisk, to ona przychodzi.
On też wzdycha. Nie istnieją inne reakcje między nami. Tylko wzdychać możemy nawzajem, gdy nie ma słów.
– Nie, Nathan. – Kręci głową.
– Tak. – Kiwam nią.
Próbuje coś dodać jeszcze, ale odchodzi, widząc mój brak zainteresowania jego próbami.
Odszedł zwyczajnie. Znudziło mu się „nie” i „tak”. Odwrócił się na pięcie. Bo to proste, kiedy nie jest ślisko. I odszedł.
Uderza pięścią w stół, a głowa moja o coś, czego nie ma. Podbiega do mnie i znów mówi. Myśli, że go słyszę. Choć może ma pewność, że nie, i dlatego. Bo bym nie chciał słyszeć nawet, co mówi.
Ulewa jest coraz głośniejsza.
To już teraz. Być może się utopię albo mnie porani wybuch. Albo znów stanę na krawędzi. Unosi mnie na rękach. Zrzuci mnie z dachu lub z czwartego piętra. Kładzie mnie na czymś miękkim. To łóżko. Jestem mu wdzięczny, że pozwoli mi umrzeć we własnym łóżku.
Znów każe mi oddychać, ale czuję przecież, że to robię. Gorące powietrze sprawia, że płuca moje płoną ogniem. Zaczynam kaszleć i wypluwam iskry. Ale mieszkanie nie spłonie, bo tu woda była i może nawet jest jeszcze, a ja jej nie widzę tylko, bo umieram.
Klatka piersiowa się kurczy. Znikam. Nie ma mnie.
Grześ kuca tuż przy łóżka i oddycha głęboko, jakby się zaraził niebyciem. Może też płonie w środku. I słyszy pisk.
Na stole w jadalni leży patera, a na niej tort pod przykryciem. Kiedy go robiłem, poczułem presję związaną z datami urodzin, że musi być jakoś wtedy. A nie musi być wcale przecież i też czas minie. I dzień cały.
– Urodziłeś się w nocy, było ciemno i grzmiało – opowiadał mi tata.
Na dworze wciąż ulewa, czas mija. Może mnie też wcale nie musi być. Może nie dożyję do tych urodzin jeszcze. Może to już nawet. Śmierć.