Nathaniel

Notes odbija się z mocnym hukiem od ściany. O wiele dalej, niż planowałem go posłać. Nie umiem już trafiać dobrze do celu. Ląduje na podłodze przy schodach.

Chowam twarz w dłoniach i zaciskam paznokcie na twarzy. Jeśli wbiję je sobie wystarczająco głęboko, być może pozbawię się oczu. Po co mi one, skoro i tak nie widzę? Może też zedrę sobie z niej skórę. A ona po co?

Napinam szczękę i czuję mięśnie w szyi mojej. Próbuję przypomnieć sobie ich nazwę, ale to nie ma sensu. Nie wiem nawet, czy kiedykolwiek ją poznałem. Staram się pohamować łzy gromadzące się w moich oczach. Właśnie dlatego ich nie otwieram. I krzyk w gardle. Ust też nie.

Jaki jest cel krzyczeć, kiedy go nie ma? Wyszłoby ze mnie tak wiele słów, a ich znaczenie pozostałoby w głowie mojej. A może nawet tam ich nie mam. Więc po co? Skąd mają je znać, skoro nawet ja ich nie widzę? Grześ wciąż powtarza o komunikacji, o potrzebie tłumaczenia, żebyśmy się dobrze rozumieli.

– Nathan, chciałbym cię dobrze zrozumieć… – Ale ja nie.

I nie znam nawet słów żadnych.

Spoglądam na przedmiot leżący u stóp schodów. Jakby je miały. Wysypały się luźne kartki z niego, a ja już ich nie uporządkuję. Może on już i na zawsze tam zostanie. Może ominę go, idąc do łóżka, i potknę się, schodząc z sypialni. Albo już nie dotrę tam nigdy, bo będę na tym krześle na wieki.

Staram się policzyć do pięciu i wstać. Podpieram się już na łokciach nawet, ale znikają. Nie mam już mięśni. Ani siły, by się unieść. Przyłapuję mój umysł na tym, że wciąż liczy. Piątka zamieniła się w swoją wielokrotność, a mi już tylko łzy na szyi. Nic innego.

Długopis uderza mnie w głowę sam. Jakby wymierzał sprawiedliwość, a ja nie trzymał go w rękach. Bo on wie, że znów popełniam błędy te same. Każdy to wie, kto tylko spojrzy na mnie. Dlaczego miałbym posiadać umiejętność maskowania tego? Widać to już po odciskach na czole. Mam wręcz wypisane na nim, że mi nie wychodzi. Błąd z organami w środku. A nawet nie można ich sprzedać, bo zepsułem. Jak wszystko, czego się dotknę. I co mnie.

Wdech i wydech powodują, że zdenerwowanie staje się jeszcze większe, niż było wcześniej. Bo źle oddycham. Nierówno i za szybko, mimo że staram się uspokoić. Nie wychodzi mi to nawet. Jakoby stanowiło to coś nad wyraz trudnego. Nie potrafię oddychać. Może nie jestem człowiekiem. Może rurka wbita w środek gardła mogłaby mnie przywrócić do porządku. Może jedynie ona.

Zrywam się, by dostać się do notesu. Może wstaję tylko po to, by nim rzucić o ścianę ponownie. Nieważne. Dlaczego miałbym się martwić o niego? Przedmiot mojej pracy jest bezwartościowy jak ona sama. Jaką mógłbym mieć inną? Przedmiotem własnej pracy jestem.

Może jeśli trafię nim nie tam, gdzie zamierzam po raz kolejny, to się słowa same ułożą. I już nie będę potrzebny. Jak nikomu.

Patrzę w niebo.

Potykam się o własne nogi dosłownie. Zdążam się podeprzeć rękami, zanim padam na podłogę. Teraz już płaczę zupełnie. Choć gdybym na kolana padł, toby mnie i dłonie nie wsparły na panelach. A w oczach zero łez, jakby nie miały powodu.

Płaczę już zupełnie i bez opamiętania. I nie czuję smutku żadnego. Tylko bym się chciał dostać do notesu, dla którego przemierzam całe mieszkanie. Wyrzucę go do śmietnika. Może wcześniej podpalę. Bo czemu nie? Jest zbędny dla kogoś, kogo nie ma.

A słowa w nim nie istnieją jak w głowie mojej.

Może będę podpalać kartki jedna po drugiej. Może wyrwę je najpierw wszystkie. Może podrę je na kawałki. Tak małe, że nie będzie w nich widać liter żadnych. Może już ich tam nie ma.

Jak zapisać słowa bez nich?

Nie mogę być zły, gdy mnie nie ma. Nikt nie szarpie czyimś ciałem, gdy jest w domu nieobecny.

Wstaję z ziemi, choć kolana się uginają. Jak gdyby tam ich miejsce. Wstrzymuję powietrze w płucach. Nie musi wychodzić na świat jak ja. Nagła świadomość uderza mnie i przepływa przez ciało moje. Jest puste. A ja teraz, w tej chwili i żadnej innej jednocześnie. Bo nie można istnieć wszędzie. Nigdzie jedynie.

Idę. Droga wydaje mi się tak długa i kręta, że tysiące sposobów mam już, co z nim zrobię, gdy dojdę do niego. Ale idę. Zbyt blisko ściany, jakbym kroczył po krawędzi mojego istnienia. I wiatr zawiałby, a ja upadł. I rękaw bluzy zahacza o klamkę. Nie umiem wydostać go z jej szponów, choć szarpię. Może prędzej rozpruje mi się skóra.

Wszystko sprzeniewierza się przeciwko mnie. Klamka nie odpuszcza, mimo że wysunięcie z niej rękawa powinno być banalnie proste. Ale nie jest.

Opieram czoło z odbitymi śladami długopisu o drewno. Moje struny głosowe postanawiają wydać z siebie głośny dźwięk. Słyszę trzaski, lecz nie potrafię zlokalizować ich źródła. Zaciskam zęby mocniej, niż potrafię. Wchodzą w siebie same może.

– Halo, czy wszystko w porządku? – Słyszę po drugiej stronie ściany i nie mogę odpowiedzieć, bo mnie nie ma. – Jest pan tam?

– Tak, przepraszam – charczę, bo mi słowa więzną w gardle.

– Może w czymś pomóc? – Jego głos drży.

Spoglądam w dół, a ręka moja w końcu się uwolniła.

– Nie trzeba – mówię.

– Na pewno?

– Na pewno – mamroczę.

Słyszę jego oddalające się kroki i klucz, którym zamyka drzwi naprzeciwko.

Zerkam w prawo. Notes wciąż leży. Nasze mieszkanie sprawia wrażenie niewiarygodnie dużego, gdy idę i raz za razem powstrzymują mnie od dojścia do schodów nowe pułapki.

Kiedy w końcu docieram na miejsce, wydaje mi się to nierealne. Sięgam po niego powoli, by mi nie zniknął nagle pod wpływem kontaktu z trzęsącą się ręką moją. Ale jest. Namacalny jak nigdy wcześniej. Twarda oprawa wbija mi się w dłoń i wręcz czuję jej zapach. Trzymam go mocno, by nie uciekł.

Kartki zostawiam porozrzucane na podłodze.

Dopiero zauważam, że drzwi noszą na sobie ślady uderzeń. Palce u stóp mogłyby się połamać, gdybym tylko posiadał taką siłę.

Zaraz po odłożeniu go na stół, zaczynam gryźć sobie przedramię. Właśnie to robię, choć miałem wiele pomysłów. Miałem go porwać, spalić i wyrzucić, a kładę go na blat jedynie.

Wgryzam się w nie jak najgłębiej, ale kiedy to sobie uświadamiam, natychmiast przestaję. Odrzucam rękę daleko od ust moich. Gdyby nie kości złączone z resztą ciała, to może bym ją odrzucił w stronę okna, by nie kusiła. I nie trafiłbym.

Po chwili orientuję się, że znów to robię. Zaśliniony odcisk zębów powstaje po obu stronach przedramienia, a ja patrzę na niego przez moment i się brzydzę samym sobą. Bo kto gryzłby sobie rękę? I zahaczał rękawem o klamkę drzwi? I kto by się potykał o własne nogi i nie znajdywał słów żadnych?

Nie potrafię rozluźnić szczęki, choć wiem, że to właśnie powinienem zrobić.

– Rozluźnij szczękę – powtarzają. – Rozluźnij brwi. Rozluźnij ramiona.

To niby miałoby sprawić, że lepiej się żyje. I lepiej w ogóle. Bo dlaczego złość, kiedy ciało rozluźnione? Nie ma jej. Spalić by za to można na wieży pełnej chrustu, a wszyscy wciąż krzyczą. Jak gdyby nie wiedzieli, że się wystarczy pozbawić czujności, by nie być złym.

Niech robią z ciałem, co zechcą tylko. Ale być obojętnym też nie można.

W drodze do łazienki mam ochotę znów się potknąć. I tym razem się nie podeprę. Prowokuję nogi swoje myślami, by się o siebie znów zaplątały. Śmiało. I żeby mnie ściana uderzyła, a klamki napadły. Jasne, dlaczego nie? Niechaj się krzesło rzuci we mnie najlepiej i uderzy w głowę moją. Czemu nie? Może wtedy gryźć przestanę rękę.

Trzaskam drzwiami łazienki, gdy w niej jestem. Niech wypadną z zawiasów. Niech się rozpadną w pył drobny, którego by można już tylko zmieść z podłogi i nic by z tego. Otwieram je i trzaskam raz jeszcze. Zamachuję się na nie. Używam siły, ile potrafię tylko, aby nie istniały.

Dźwięk ich koi na moment. Jak gdyby tragedia uspokajała myśli.

Odwracam się w stronę lustra nagle. Jest wrogiem, który chciał zaatakować zza pleców, ale nie daję mu na to szansy, bo jestem pierwszy. Nie reaguje na to, co robię, jak gdyby go to w ogóle nie obchodziło. Bo dlaczego miałoby w ogóle?

Trzaskam pięścią o niego, jak drzwiami, a on nic. Nawet rysy małej dostrzec nie można. Prowokuje mnie tym do działania jeszcze bardziej agresywnego. Winny jest sobie, że nic. I wiem, że to błędne myślenie, bo szedłem tylko ulicą i zerkał przez okno na parterze w środku nocy, ale kostki palców moich wiedzą co innego niż ja.

Krwi nawet nie ma.

Beznadziejny jestem, że nie mam tyle mocy nawet, by go zbić. Zaczynam więc siebie. Jestem sobie słabszym przeciwnikiem. Rozsypię się łatwiej niżeli on.

Może to moje kawałki trzeba będzie zebrać z kafelków.

Czerwone ślady na klatce piersiowej i brzuchu czuję już. Nie muszę patrzeć nawet, czy się pojawiły. Wiem, że tak. Na czole już ślad umywalki, nie długopisu. Oderwałbym głowę od ciała prędzej niż ona ze ściany. Się ciało poddaje łatwiej od ceramiki.

Na prawym przedramieniu jest już osiem śladów. Nie pamiętam, kiedy powstały.

Pod prysznic wchodzę w ubraniach. Uruchamiam go i nachylam się. Zimna woda uderza w kark. Może mi go złamie nawet. I wyjdę stąd bez głowy i niczego, co w jej wnętrzu. O ile nie byłoby łatwiej?

Musi być zimna, bo nie wolno się wściekać i gryźć. To niegrzeczne zachowanie. Zostawiać ślady zębów.

Może je wyrwać lepiej?

Myśli te budzą we mnie potężniejszą wściekłość, więc uderzam o kabinę i odkręcam mocniej kran, by wody było więcej. Zimno biegnie mi po kręgosłupie. Tak powinno być.

Zamykam oczy. Czuję krew. Dotykam ust palcami i właśnie ją na nich widzę.

Pielęgniarka dezynfekowała mi wargi w szpitalu, kiedy powiedziała, że do tego prowadzi brak.

– Do tego prowadzi brak kontaktów z ludźmi.

– A może właśnie on – odpowiedziałem.

Rozgryzł mi wargi. Znowu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *